2013-10-14
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Rekord z huskym (czytano: 652 razy)
Robiliśmy trzydziestkę, ale przez wielkiego psa, który się do nas przyczepił, wyszło 36. To znaczy mi tyle wyszło, bo koledze pozwolił odjechać bez wpatrywania się prosto w oczy i zaglądania do auta, jakby chciał się do niego zabrać.
Plan był taki: start pod pałacem w Wojanowie, pętla wokół Dąbrowicy, a potem, wzdłuż Bobru, Wojanów - Janowice Wlk. i z powrotem. Ze schłodzeniem w przypałacowym parku miało wyjść 30 km.
Na czwartym kilometrze, w Dąbrowicy, dołączył do nas piękny husky. Zachowywał się, jak wilczur, który parę tygodni dołączył do mnie podczas biegu do pracy. Oddalał się, pluskał w rzece, szczekał na inne psy, latał po łąkach, wracał i biegł tuż przy nodze. Jak trafnie zauważył Robert, ewidentnie brakowało mu długiego wybiegania.
Leciał z nami cały czas – przez Trzcińsko, Janowice Wlk., znowu Trzcińsko, z powrotem do Wojanowa. Gdy rozciągaliśmy się przy samochodach, usiadł sobie na środku parkingu i kontrolował sytuację. Robertowi pozwolił odjechać, ale mnie nie. Nie zamierzałem go jednak tak zostawić, zwłaszcza po poprzedniej przygodzie z wilczurem, którego pożegnałem pod drzwiami biura i potem, gdy, po długim oczekiwaniu na mnie, zniknął, było mi trochę głupio, że się nim jakoś nie zająłem.
Gdy już Robert odjechał, a ja miałem nadal otwarte drzwi auta, husky jakby się obawiał, że odjadę – wstał, podszedł i wsadził głowę do samochodu, a potem spojrzał błagalnie na mnie.
- Nie bój się, nie zostawię Cię tak samego tutaj, przecież tak dzielnie broniłeś nas przed innymi psami. Żaden nas nie gonił, jak nigdy! - powiedziałem. Po czym, już w nowych ciuchach, potruchtałem w stronę jego wsi. Gdy zobaczył, że znowu biegnę, ożywił się i oczywiście też zaczął truchtać.
Najpierw pobiegliśmy do sołtysa – Dąbrowicę znam dobrze, sołtysa też. Pani sołtysowa wpuściła mnie do domu, zapytałem, czy wie, czyj to pies.
- Niech pan pokaże go, bo nie wiem, o którego chodzi – rzekła.
Otwarłem drzwi...
- Zje kotu chrupki. Nie wiem, czyj to pies – odpowiedziała. - Niech pan z nim biegnie tam, gdzie do pana dołączył.
Tak też zrobiłem, w duchu zadowolony, że husky się przynajmniej w moim towarzystwie najadł (faktycznie opróżnił miskę sołtysowego kota).
Po drodze mieliśmy przejazd kolejowy. Nadjeżdżał akurat pociąg, słychać go było z daleka. Piesek potulnie zbliżył się do mnie i zamarł w bezruchu, w oczekiwaniu, aż pociąg przejedzie i będzie można bezpiecznie przedostać się przez tory.
Miejsce, w którym do nas dołączył, było skrzyżowaniem wiejskich dróg, stoi tam sporo domów. Gdy się już do niego zbliżaliśmy, pytałem mijanych mieszkańców, czy znają mojego nowego kumpla. - Tak, tak, tam dalej po lewej mieszkają właściciele – usłyszałem.
Na skrzyżowaniu młoda blondynka oznajmiła, że husky już od dwóch tygodni włóczy się, jej, na przykład, towarzyszy w drodze na przystanek autobusowy.
Nadal nie wiedziałem, gdzie dokładnie mieszkają właściciele pieska, ale on poczuł się tak pewnie (wrócił w końcu na swój teren), że przestał mnie pilnować. Zniknął gdzieś biegając nad rzeką.
Pobiegłem z powrotem do Wojanowa. Już mnie nie gonił.
Tak oto wyszedł mi najdłuższy trening w życiu (tj. najdłuższe bieganie nie na zawodach) – prawie 36 km. W tym 30 z huskym. Dzięki, stary!
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |