Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [0]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
trewor
Pamiętnik internetowy


Robert
Urodzony: ----
Miejsce zamieszkania:
7 / 10


2017-03-23

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Hopp Robi hopp – SwissCityMarathon, Lucern. (czytano: 422 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: https://treworblog.wordpress.com/2017/03/21/hopp-robi-hopp/

 

  • Miejsce: Szwajcaria, Lucerne
  • Data: 30.10.2016 r.
  • Dystans: 42,195 km
  • Oficjalny czas: 2:59:25,4 New PB
  • Tempo: 4:15/km
  • Open: 78/1464
  • M30: 15/146
  • Półmaraton: 1:28.39,4
  • Nie ma Cię na endo to nie istniejesz


  • SwissCityMarathon - Lucerne, Luzern / 2nd Marathon

    Po maratonie w Zurychu można było odnieść niezłudne wrażenie, że to nie było do końca to… Jak się jeszcze przeczytało samokomentarz typu: "czy zadowolony...? będzie lepiej" (a o obejrzeniu wywiadu już nawet nie wspominając) to wniosek nasuwał się jeden…

    Po kwietniowym Zurychu przyszedł - niewspomniany na łamach bloga - Rybnik. Jak się okazało – a później dodatkowo miało potwierdzić - starty w godzinach popularnie zwanych wieczornymi/wczesno wieczornymi/późno popołudniowymi to rozwiązanie, które całkiem nieźle odpowiada moim butom. Rybnicki Półmaraton Księżycowy rozpoczął się o 22.00 i przyniósł 3. miejsce w kategorii Dwóch (biegających :-)) Serc oraz New PB na poziomie 1:25:39.

    Wtedy o tym jeszcze nie wiedziałem (książkę przeczytałem nie tak dawno/listopad ’16), ale teraz mogę zacytować Billa Rogersa: Lato to relaks, plaża filmy i … od siebie dodam, że jeszcze praca. Licznik biegowy w lipcu zatrzymał się na liczbie… 99 km (Murzasichle, Golden Sands). Do tego doszły trzy zanurzenia w Morzu Czarnym i 100 km na Synapsie (Przegibek). To był ten relaks, a do tego doszła jeszcze praca… z dziećmi/młodzieżą.
    Sierpień rozpoczął się od obozu biegowego w Szklarskiej Porębie, a dokładniej od mandatu w Zielonej Górze (bywa... jak się jeździ samemu). Trzy wycieczki biegowe plus trochę techniki w doborowym towarzystwie zostało zwieńczone Jakuszyckim Półmaratonem Górskim 22 km - Letnim Biegiem Piastów. Obozowy tydzień zakończył się z – rekordowym (?) – przebiegiem 107 km.

    Następnie był Półmaraton Suhara na Pustyni Błędowskiej. Impreza o tyle ciekawa, że trasa przebiegała – a tym samym zawodnicy – po… pustyni. Co prawda na pierwsze miejsce podium w kategorii wskoczyć – dosłownie – mi się nie udało, ale jakiś puchar za to dostałem. Istnieją jednak obawy, że w następnej edycji tytułu/pucharu bronił nie będą… No cóż… nie przepadam za piaskiem w butach, co zrobisz… (podejrzewam/wiem, że znajdzie się tu jakaś Mądrala co powie, że można przecież bez/na boso, no ale… niech się znajduje :-P… z przyjemnością Jej tam mogę ew. pokibicować).

    Trzeci weekend sierpnia i trzecia impreza - 10. TAURON Triathlon "Stalowy Sokół" w Jaworznie. Po przygotowaniach jakie przeszedłem mogłem być spokojny o wynik. Przecież po wspomnianych dwóch zanurzeniach w Morzu Czarnym doszły jeszcze aż dwa: w hotelowym basenie w Szklarskiej Porębie i w bieruńskiej niecce. Uznałem, że tyle winno wystarczyć :-P. Najtrudniejszym w tym wszystkim okazało się dotarcie nad urokliwy Zalew Sosina. A gdy tylko to mi się udało (po raz pierwszy) to już same zawody przepłynęły/przejechały/przebiegły się bez większych problemów.

    Zwieńczeniem sierpniowej fantastki było ~200 km wokół Tater

    Niestety wrzesień – jak to każdy wrzesień - nie oznaczał rozpoczęcia tylko i wyłącznie treningów pod maraton…

    Jeszcze podczas pobytu w Szklarskiej Porębie zawitała w mej głowie myśl (a to ci ciekawostka co nie?…), że może warto by było się zgłosić o plan treningowy do kogoś z większym doświadczeniem niż moje. A jako że mam/miałem je prawie żadne, to znalezienie kogoś takiego nie było trudne i Krzysiek okazał się odpowiednim kandydatem :-P. Gdyby nie to, że podczas jednej z wycieczek biegowych w SzP „rozwalił” mi getry to bym go w tym miejscu pozdrowił ;-).

    Plan treningów był w miarę prosty. W tygodniu zakładał 5 treningów biegowych, siłownię i ćwiczenia core stability. I tak przez 2 miesiące/9 tygodni. Średni kilometraż tygodniowy oscylował w granicach 76,54 km.

    Wrześniowe przygotowania do tego stopnia przebiegały planowo, że po drodze udało mi się nawet nieplanowo wygrać maszynkę do włosów Remingtona. Było to na dosyć poważnej imprezie - Biegu Trzeźwości organizowanym w sąsiednim Chełmie Śląskim. Trasa 3.5 km została wchłonięta przez planowany na ten dzień trening ~10 km. A jednym z ciekawszych komentarzy z trasy był:

    - Ha.. a pan Robson to ledwo co nas wyprzedził i dopiero biegnie drugie okrążenie…
    - Ale chłopcy… pan Robson to już dawno skończył. Was zdublował robiąc sobie trzecie kółko, a teraz robi czwarte i dalej biega.
    - Yy.. aha..

    Tydzień po "trzeźwości" przyszedł czas na szybkie ściganie w JZ. Tamtejsze New PB – niech stracę - całkowicie wezmę na się, gdyż bądźmy szczerzy - w te 3 tygodnie to ileż to mógł mnie poprawić ten plan Krzyśka… :-P.

    Z mniej lub bardziej ciekawych rzeczy to było core stability robione o 3.30 nad – popularnym – ranem oraz 30 km wybiegania w nd o 6.00, gdy mgła zasłaniała mi nogi od kolan w dół. Nie obyło się również bez okresu na tabsach, no ale... generalnie to zawsze wszystko OK. Bardzo przeżyłem początek października. Doszło wtedy do dość nieprzyjemnej sytuacji, o której nie powinienem nawet mówić i dlatego tylko o niej piszę. Miałem poczucie, że mój trener o mnie zapomniał, gdyż nie przekazał mi planu treningowego na ten miesiąc. Pierwsze dwa dni października nie wiedziałem co mam począć. A że najlepszym co można robić w takich sytuacjach, aby niczego nie zepsuć, jest robienie niczego to… poszło mi świetnie ;-). Poza tym wszystko przebiegało mniej lub więcej zgodnie z planem, a niedzielne long runy zazwyczaj kończyły się takim komentarzem: "9.20 3 kanapki z miodem, 10.00 kawa, 13.00 bieg, na 13 km gel isostar jabłko, na 23 km gel isostar jabłko, bez problemów".

    Wylot do Zurichu nastąpił w piątek 28.10 o 14.40.

    I tym sposobem doszliśmy do pytań, z którymi dosyć często się spotykam: dlaczego za granicą? dlaczego Szwajcaria? Odpowiem na to ostatnie - trzecie: skąd Lucerna?
    Już po zuryskim bieganiu rozglądałem się za czymś na jesień. Wiecie internet i te sprawy… to nie są trudne rzeczy :-). Jako że Swiss nie jest dużym państwem (no raczej, że nigdzie indziej nie szukałem) to wybór był prosty: Basel końcem września lub właśnie Lucerna końcem października. Zważywszy na fakt, że podobnie, jak do mojego pierwszego maratonu planowałem przygotowywać się 3 miesiące to Basel odpadł w przedbiegach. Przygotowania w lipcu? Ja to wiedziałem już wtedy – a teraz to widać – że to byłby – delikatnie mówiąc – średni pomysł. A więc pozostała Lucerna. Przy 3-miesięcznym planie początek miał wypaść/przypaść na sierpień, ale ten potoczył się… jak się potoczył. Końcem sierpnia po nawiązaniu współpracy mailowej z Krzyśkiem zapadła decyzja, że w 2 miesiące też dam radę… (przecież przy mojej wadze… ;-)).

    Co by przejść dalej to powiedzmy, że nagle znalazłem się w samolocie. Standardowa kanapka z wodą i krótka drzemka. Na lotnisku przywitał mnie Brat. Tzn. telefon od Brata z informacją, że się spóźni… i to uczucie, kiedy z każdym jego słowem rzeka złotówek uciekała z mojego telefonu. Ale odkupił się tradycyjnym, lotniskowym łososiem. Po przyjeździe na mieszkanie nie pozostało nic innego, jak tylko zjeść kolację i usiąść przed laptopem/notebookiem (spokojnie - hasło do wifi już było w pamięci).

    29.10 sobota

    Plan/cel na wigilię maratonu był jeden: odebrać pakiet startowy. Pociągiem do Zurychu, tam przesiadka na Lucerne i po niecałej 1h przywitał nas napis Willkommen in Luzern. Z dworca po ~2 km spacerze dotarliśmy do hotelu Schweizerhof, gdzie mieściło się biuro zawodów, expo i pasta party. W pakiecie głównie pakiet ulotek. Udało się też znaleźć numer startowy oraz kupony na pastę party, alkoholfrei bier i plecak. Skromnych rozmiarów expo mieściło się w jednym z hotelowych holi. Stoiskom za bardzo się nie przyglądałem, gdyż zawsze lepiej poczekać na… Black Friday ;-). Ciekawą rzeczą była sprawa koszulek, a w zasadzie ich brak. Na jednym ze stoisk można było co prawda zakupić koszulki Finishera, ale z 2015 r. Dochód z nich szedł na cele charytatywne (* taa.. to właśnie tam). Po koszulkach przyszedł czas na węgle w postaci całkiem prostego makaronu z sosem lub bez oraz domieszką parmezanu. Po wyjściu przed wejściem jeszcze tylko fota z czerwoną krową i można było wracać. W drodze powrotnej nadłożyliśmy kilkaset metrów, żeby przejść przez most, który sprawiał wrażenie, że jest znaczący. Jak się właśnie okazuje – dopiero teraz skusiłem się sprawdzić o co w nim chodzi – jest on dosyć znany w Swissie pod nazwą Most Kapellbrücke (Kaplicowy). Drewniany, z siakimiś obrazami i obrośnięty kwiatkami… pewno by się Wam spodobał. Potem był już tylko powrót do Wallisellen i… pora na jedzenia. Prosto z dworca do Glattzentrum (olbrzymia galeria w 15k mieście) na obiad z Migrosa. Wyjątkowo – jak tradycyjnie od 3 dni – zdecydowałem się na… makaron. W domu zerknięcie na niedzielne połączenia, jakaś kolacja, prasowanie koszulki oraz lewej skarpetki i można było kłaść się spać z błogą myślą, że z 3 w nocy zrobi się 2 :-).

    30.10 niedziela

    Z Wallisellen wyjazd był o ~6:37, a przyjazd do Lucerny nastąpił o ~7.49. 1h 10m? Za dużo czasu nie pozostawało… a już po przyjeździe na dworzec w Lucernie z każdą upływającą minutą było go coraz mniej. Standardowo po wyjściu z dworca wcale nie trzeba było znać trajektorii miasta, żeby wiedzieć w którym kierunku trzeba się udać. W Zurichu podążałem za niewidomą z przewodnikiem, a tu z kolei za setką osób. Problem był w tym, że wszyscy szli na ten sam ship shuttlet. "Firmowym" transportem były dwa statki. Nie będę tutaj szacował jaka była ich pojemność i jak długo płynęły na drugą stronę Jeziora Czterech Kantonów do Muzeum Transportu, gdzie znajdowała się… gdzie znajdowało się wszystko, ale trochę to trwało. Udało nam się załapać dopiero na czwarty kurs. Sama podróż statkiem całkiem przyjemna, ale nie mogłem się nią urzekać, gdyż swój stolik i krzesło postanowiłem potraktować jako szatnię i zacząłem się przebierać. Wszystko poszło sprawnie, nie wzbudzając nawet przy tym żadnego zdziwienia… jakby mnie to… Na drugą stronę dotarliśmy ~8.30 i szliśmy przed siebie w poszukiwaniu depozytu, żeby zostawić gdzieś plecak. Po pierwszym zapytaniu dowiedziałem się, że jest on w szkole i mam iść – powiedzmy – prosto. Po jakimś czasie znowu pytam, gdzie jest depozyt i znowu uzyskałem info, że mam iść – powiedzmy – dalej prosto. Generalnie zmierzałem w dobrym kierunku, ale zegarek/czas już niestety nie. Koło ~8.40 postanowiłem oddać plecak Bratu i dać mu wolną rękę w wyborze strategii działania (depozyt-start, start-depozyt, start). A więc to nie było tak, że postawiłem go w sytuacji bez wyjścia. Ja zawróciłem – jak to często ludzie mają w zwyczaju mówić – o 360 stopni i teraz zacząłem pytać o linię startu. Po drodze postanowiłem już rozpocząć rozgrzewkę, gdyż czasu było coraz mniej. Gdy udało mi się dotrzeć – nie, nie… jeszcze nie na linię – na ulicę startu to na jednym ze znaków ujrzałem mniej a więcej taki napis: 3h 45m, start 9.25. Morał z tego był taki, że znowu zmierzałem w dobrym kierunku, ale trochę drogi jeszcze miałem przed sobą. Gdy udało mi się dotrzeć do tabliczki start 9.00 to już prawie była 9.00, a na pewno to ja już byłem rozgrzany. Kilka dociągnięć typu założenie łydko-getrów, przekazanie bluzy Bratu, który doleciał do mnie po jakimś czasie i…

    Drei, zwie, eins…

    Od rozpoczęcia biegu cel na najbliższe 3h był jeden i to bardzo konkretny. Miały w nim pomóc baloniki, które liczyłem, że mnie w balona nie zrobią. Półmaraton i maraton wystartował razem z tą różnicą, że Ci drudzy mieli zaliczyć dwie połówki (trochę sporo, jak na jednego biegacza). Związku z tym "mój" czerwony balonik (rola pacemakera naprawdę jest niewdzięczna, bo już nawet nie pamiętam, jak on miał na imię) kręcił się cały czas w okolicy niebieskiego z napisem 1:30. Początek trasy skierowany był w stronę centrum miasta, czyli wracaliśmy w okolice dworca. Na trasie dopingowały nas spore tłumy oraz kilka "wozów" muzycznych. Ludzie byli… na razie mniejsza z nimi. Tempo pierwszych km to 4:00, 4:10, 3:56… i pomyślałem sobie "What the fuck is that?" (no co? z tego co słyszałem to za granicą się nie liczy i wolno ;-)). Przypomnę, że docelowe tempo to miało być 4:15/km. Jednak w przypadku trasy w Lucernie trzeba było wziąć (hm.. czy w tym przypadku zabrać oznaczałoby to samo…) poprawkę na dwa podbiegi, które znajdowały się na 6 i 8 km oraz odpowiednio o 21 km dalej. O ile przy pierwszym okrążeniu owe podbiegi nie dały o sobie znać, o tyle przy drugim… W pierwszym podejściu odcinki z podbiegami zawibrowały w tempie 4:17 i 4:28. Ale za to te sąsiadujące km były w stylu 3:55, 4:06, 4:09, 4:10, no i rekordowym 3:46… ?? Ten pierwszy pod względem tempa, a wspomniany tu jako ostatni był o tyle szczególny, że przebiegał przez Swissporarenę

    Pierwszy loop pomimo, że prędkości były jakie były (ale ostatecznie to dzięki nim…) przebiegał całkiem spokojnie. Jak wspomniałem trasa początkowo przebiegał przez centrum miasta, następnie skręcała w lewo i biegła wzdłuż jeziora… notabene całkiem niezły widok. I tak aż do miasta Horw. Tam wypadał półmetek półmetka i biegacze byli witani przez spore tłumy "gapiów" ;-). Po drodze były jeszcze ogródki działkowe, co również miało swój urok :-P. Potem znowu przed nami wyłoniło się centrum i gdy pierwsze kółko dobiegało końca – kilkaset metrów przed metą – czerwone nr startowe zawracały na drugą pętle, a niebieskie biegły właśnie do mety. Kilkadziesiąt metrów po nawrotce Brat – tym razem był jako członek jednoosobowej ekipy technicznej – przekazał mi kolejną partię żeli. Przy okazji w dwóch wymownych słowach (Brat akurat dobrze włada angielszczyzną) podsumowałem mu pierwszą część biegu.

    Ale jako że padł temat żeli to może teraz kilka słów o nich (dłuży się, co? Ja też właśnie ślęczę nad laptopem, a za kilka h do pracy… ja bym nie czytał...). Żele miały być do dyspozycji biegaczy w dwóch punktach odżywczych w drugiej części biegu. Do tego czasu bazowałem na swoich trzech w kieszonce, a kolejne dwa otrzymałem od jednoosobowej ekipy technicznej. Przed biegiem przyjąłem galaretkę enervita, a już podczas biegu starałem się co 8 km smarować od środka żelem, czyli mniej więcej co ~35 min. Do tego na każdym punkcie dochodziła woda i pod tym względem wszystko było OK.

    Czas na półmetku to 1:28:39, czyli uzbierał się minutowy zapas. Jak już kiedyś wspominałem – zapewne przy okazji biegania po Zurychu – na półmetku człowiek z założenia powinien się dobrze czuć. I u mnie nie było źle, jeszcze nie było… Ktoś mógłby powiedzieć, że trasa zaczęła się od nowa i przede mną było tylko/jeszcze jedno 21 km. Trasa ta sama, dystans ten sam, a jednak coś się nie zgadzało. Dwa podbiegi na dzień dobry drugiego kółka już były jakby stromsze i dłuższe, a na ich szczycie po wypłaszczeniu nogi robiły się, jakby takie lżejsze i wiotsze. Pomimo to tempo biegu narzucane przez pacemakera cały czas oscylowało w okolicy 4:10/km… i tak było do 35 km… Żeby była jasność to pacemaker dalej narzucał takie tempo, ale ja powoli zaczynałem mieć już trochę inne… wolniejsze…

    Odcinek, który jeszcze 21 km temu był moim najszybszym teraz był jednym ze słabszych. Pacemakerzy z pewną grupą osób zaczęli mi się powoli oddalać. Jest to najważniejszy moment, żeby podjąć walkę, ale jednocześnie najtrudniejszy, żeby to zrobić. A jest to o tyle cięższe do zrobienia, że nawet jeśli uda Ci się ją podjąć to możesz ją przegrać… 36 km przebiegał przez wspomnianą wcześniej Swissporarenę, gdzie spiker wywołał moje imię, a ludzie zaczęli krzyczeć "hopp Robi hopp"… Nie pozostało mi do zrobienia nic innego, jak tylko zatrzymać się, pomachać im i rozdać kilka autografów… Kameralny stadion, trawa wzorowa przystrzyżona… hm..

    Kolejne km to była walka z butami, które nie chciały się szybciej poruszać. Za murami stadionu miała miejsce moja najpokraczniejsza próba zażycia żelu. Udało mi się go wycisnąć do połowy po czym on sam postanowił mi się wycisnąć… ale z ręki. Połowa musiała wystarczyć… Kolejnym punktem trasy była hala KKL (jakieś Centrum Kultury; wystawy i tego typu inne dziwy...), które przypominały dyskotekę w stylu techno. W półmroku pełno kolorowych, mrugających świateł, dziewczyn z pomponami, kibiców, itp. Był to już 39 km, czyli do końca pozostawał – można by rzec – test Coopera. Ostatnie km znowu przebiegały przez centrum miasta, gdzie niezliczoną ilość razy znowu dało się słyszeć tytułowe "hopp Robi hopp". Co jakiś czas spoglądałem na zegarek, gdzie tempo wskoczyło na ~4:20. Cenne sekundy uciekały, ale ich zapas po 21 km był na tyle spory, że dawał jeszcze nadzieję na w miarę przyzwoity wynik... czyli na ten jedyny.

    Przed końcem 42 km dostałem bonus w postaci skurczu prawej dwójki. Trochę skacząc/kuśtykając pokonywałem kolejne metry. Ale na linii mety w okolicy Muzeum Tansportu prezentowałem się… wiadomo :-). Po jej przekroczeniu zegarek wskazywał 2:xx:xx, także… mogłem spokojnie udać się po medal, wodę i bidon isostara, który był rozdawany. Za strefą finiszu Brat zapytał mnie czy się udało i skwitował to słowami: "mógłbyś się chociaż uśmiechnąć…". Po dłuższej chwili dla się zacząłem realizować vouchery. Najpierw ten na alkoholfrei bier, żeby się nie wygazował, a później… Później zobaczyłem, że sporo ludzi chodzi z czerwonymi plecakami Asicsa. A więc coś musiało być na rzeczy. Wypytałem co to/skąd to/po co to i udałem się po jego odbiór (plecak – taka Ci niespodzianka). Gdy postanowiliśmy udać się do tego "feralnego" depozytu to zahaczyliśmy również o grawerownię. Wtedy jeszcze nie znałem dokładnie swojego czasu, ale grawernik na komputerze zobaczył go i przekazał medal do odpowiedniej obróbki. Ciekawostką do której tu dążę jest fakt, że za tą usługę zapłaciłem 5 CHF, co stanowiło 5% wpisowego. Pamiętam, że gdy swego czasu kolega chciał sobie wygrawerować wynik z półmaratonu w Żywcu to chciano go za to policzyć ~20 zł, czyli hm.. 40% wpisowego… ale to tak na marginesie. Z wygenerowanym czasem na medalu mogłem udać się w stronę prysznicy (wiem... -ów). Nasz spacer do changing arena, która jak się okazało mieściła się w pobliżu jakiejś szkoły trochę trwał. Szatnia była wielkim namiotem z rozłożonymi w środku naszymi tzw. ławami i czymś na wzór kominka, który nagrzewał namiot od środka. Prysznice był mobilne, gdzie w takiej przyczepie prysznic mogło wziąć około 30 osób. Warunki jakie były takie były, ale było ekonomicznie, ergonomicznie i - co najważniejsze - ciepłej wody mi nie zabrakło. Po było trochę angielszczyzny w namiocie, sesja w trochę przykusawym ;-) ręczniku i czas na chwilę przy stoliku z Bratem. Złotą myślą tej kilkuminutowej ciszy była ta, że przecież w pociągu też możemy pomilczeć. Na dworcu jeszcze zakup podgrzewanej kanapki i w pociągu rozpoczął się już błogi stan. Kolejnym celem był… obiad. Niby prosta sprawa, ale nie tak do końca. W nd Szwajcarii sklepy, itp. pozamykane. Jednak lotnisko rządzi się swoimi prawami, także łosoś po raz kolejny smakował wybornie.

    31.10 poniedziałek

    Plan na ten dzień był prosty – pomaratoński rozjazd. Jedynym wymogiem planowania trasy była jej płaskość. Wyszło jak wyszło – dwa podjazdy i +860m. Kilometrowo już zgodnie z planem – 102 km i 4 h 30 min w "foteliku".
    Traso-widoki? Świetne.
    Rower? Napęd ultegra Di2, hamulce tarczowe… cóż więcej mam dodać... (no tak... co to Di2?... ale od czego masz internat :-)).
    Samopoczucie? OK.

    Maraton maratonem, rozjazd rozjazdem, ale w końcu po x dniach przyszedł czas na normalny posiłek. Nie zajął mi on wiele czasu :-).

    01.11 wtorek

    Zgodnie z zasadą, że wszystko co… szybko się… we wtorkowy poranek przyszedł czas na pakowanie. Lokum musiałem opuścić przed 9.00, a wylot miał nastąpić o 12.40. Dawało mi to kilka h na lotnisku: kanapka i lektura Billa Rogersa wypełniła mi ten czas. Podróż samolotem… niczym Was tu nie zaskoczę – kanapka, woda, drzemka.
    Sam przylot… tutaj również niestety nic się zmieniło…

    A w skrócie co by tego wszystkiego nie czytać to: 42 km 195 m w średnim tempie 4:16/km? Każdy może se dopowiedzieć swoją opowieść...

    Epic story:

    Kogut: Mieliście kiedyś tak, że przez przypadek zaczęliście oglądać serial od ostatniego odcinka? I zorientowaliście się dopiero jak już się odcinek skończył?
    Student: Pewnie nie uwierzysz, ale nie.
    Kogut: Ja tak kurcze teraz miałem...
    Kogut: I właśnie staram się wyprzeć z pamięci ten odcinek i włączyłem pierwszy...
    Student: Nie oglądało się Wam dziwnie finałowego odcinka?
    Kogut: Swoją drogą polecam "Pakt"... Całkiem dobrze się kończy ;-)
    Kogut: Taa.. Jakoś tak było. Natalia przed końcem odcinka pytała czy nie wydaje mi się, że odcinek za szybko się rozwiązuje?
    Student: Aa.. oglądałem, wszyscy giną :-)
    Kogut: Taa.. teraz już wiem :-)
    Trewor: Popatrz jaka oszczędność czasu, a efekt ten sam.
    Kogut: Prawda? Chyba tak zacznę wszystko oglądać.
    Student: Marta mówi, że będziesz miał teraz retrospekcję.
    Kogut: I se już myślałem, że te dzisiejsze seriale się dziwnie rozkręcają.
    Kogut: Będzie mi łatwiej zrozumieć całość.

    * każda podkreślona treść/fraza po kliknięciu w nią ma swoje rozszerzenie
    ** czytałeś/-aś to na własną odpowiedzialność, także autor nie ponosi kosztów straconego czasu
    *** jeżeli nie zrozumiałeś/-aś większej połowy tekstów, a druga – ta mniejsza, wydała Ci się mało śmieszna - nie przejmuj się, bywa

    Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

    Dodaj komentarz do wpisu







     Ostatnio zalogowani
    jackob
    17:58
    aktywny_maciejB
    17:50
    biegacz54
    17:46
    s0uthHipHop
    16:40
    Admirał
    16:39
    kostekmar
    16:37
    DaroG
    16:20
    tomasso023
    16:08
    Merlin
    15:45
    GRZEŚ9
    15:23
    konsok
    15:11
    Miro
    15:05
    porywczy
    14:57
    sa111
    14:55
    maur68
    14:42
    Krulik
    14:33
    |    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |