Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [71]  PRZYJAC. [87]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
snipster
Pamiętnik internetowy
rozrewolweryzowany rewolwer, stół z powyłamywanymi nogami...

Piotr Łużyński
Urodzony: 1977-05-23
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
282 / 338


2017-01-30

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
pierwsze brykanie - Forst (czytano: 1002 razy)

 

Dostać dyplom... taka prostota i drobnostka, ale jaka to zajefajna sprawa.
Mam jakiś sentyment zarówno do dyplomów, jak i do naszych zachodnich sąsiadów.
Wszystko się wywodzi z czasów, kiedy smarkałem jeszcze w rękaw, a Dowód Osobisty był marzeniem... znaczy się, kiedy zaczynałem swoją przygodę w Strzelectwie Sportowym pod koniec podstawówy.

Pierwsze zawody w jakimś "makroregionie" czy coś w ten deseń i od razu dyplom z jakimś małym medalem. Jeju... byłem jak Bolek i Lolek zdobywający Dziki Zachód.
Duma i radocha mnie rozpierała do tego stopnia, że... bardziej cieszyłem się z tego, niż z piłki do nogi, którą dostałem na Komunię razem z elektronicznym zegarkiem, który potrafił zagrać 16 melodyjek! (obie rzeczy na początku lat 80ych były nie lada rarytasem!!!!) :)

Jakiś czas później, chyba z rok (a może z dwa?) w nagrodę za dobre wyniki i tak dalej zostałem z innymi z naszego klubu Gwardia Zielona Góra :) wysłany do Berlina na zawody z zaprzyjaźnionym ichnym klubem.
To był mój pierwszy wyjazd poza Polandię... jeju, to była podróż i przeżycie dla mnie niczym wizyta Żandarma w Nowym Jorku (taki film z Luis de Fines).
Mimo, iż to był zwykły klubik, który mieścił się w jakiś barakach, strzelnica była niedaleko jakiegoś lotniska i było słychać samoloty, a sam obiekt raczej przypominał legendy o "Spartakiadzie `68" to samo wydarzenie było jak Wielki Świat!

Stąd zapewne mam jakiś sentyment do Berlina i w ogóle do Niemców. Taka dobra, pozytywna Karma.


Z uśmiechem na ustach pamiętam jak chłopaki podczas grupowych treningów biegowych po lesie opowiadali, że zimą jeździ się do przygranicznego Forst i na pewno mi się spodoba, oczywiście przy założeniu - "że nie będę napalał się na super organizację... bo takowej nie ma" :)
Pierwsza wizyta i faktycznie wszystko inne, jakby czas trochę się zatrzymał tam. Polubiłem tamtejsze klimaty.

Przyjeżdża się przed biegiem, wchodzi do budynku lokalnego klubu. Siedzi "starszyzna" witająca niemieckim slangiem "moin" (coś od morgen). Obok na stole leżą druczki - metryczka do wypełnienia - wpisuje się imię, nazwisko, nazwę klubu, swój adres, swoją kategorię wiekową, rok urodzenia i jeden z trzech dystansów do wyboru.
Imprezki robią co kilka tygodni, za każdym razem co innego, ale jednak jest to cykliczne.
W styczniu i grudniu mają Zimowy Bieg Nysy, czy jakoś tak na polski. Teraz była już 71 edycja, więc trochę lat tam działają.

Nie ma pakietów startowych, koszulek, szlafroków, opasek, czapek, klapek czy innych. Nie ma medali. Przy zapisie i po opłaceniu startu w ilości kilku euro dostaje się zalaminowany numerek, który oddaje się po zawodach do koszyka.
A i nie ma chipów.

Start jest niedaleko od siedziby. Na drodze jest narysowana linia, kiedyś zwykłą kredą, teraz duch czasu dotarł i tam w postaci narysowanej sprayem linii :)
Przychodzi gostek, coś tam żartuje... czeka do 10:00 i się pyta czy wszyscy gotowi, potem podnosi pistolet i JEB - Start.
Obok siedzą/stoją inni gostkowie z "ekipy sędziowskiej", którzy mają duży notes, stoper - za pomocą oczu i rąk notują kto w jakim czasie przybiega :)

Brzmi trochę nieziemsko w XXI wieku, ale to jest fantastyczne. Czysty klimat biegania. Wszyscy wokół uśmiechnięci. Czasem ktoś z harpaganów się tam pojawia. Ogólnie zawody dla typowo amatorów na FUN. Kiedyś biegła nawet jedna kobieta z psem, oczywiście on też miał swój numer ;)

Trochę się rozpisałem, ale lubię ten klimat, taki inny, niż zawsze. Lubię duże imprezy i lubię takie mini - to tylko dodaje kolorytu i zabawy, ale przede wszystkim prostuje psyche, bo bieganie ma być przede wszystkim zabawą, a nie jedynym celem życia :)


Po 40 dniach zeszły tydzień potraktowałem więc lajtowo. Biegałem wtorek, środa, czwartek, z wolnym poniedziałkiem i piątkiem.
Korciło mnie, aby w środę pobiec coś szybszego, mój ulubiony Drugi Zakres, ale wyluzowałem. Skoro w sobotę miałem zaplanowany wyjazd do Forst i treningowy, ale jednak start na 20km wolałem się trochę nie zaplombować.
Poprzedni weekend był gruby kilometrażowo, a swoje zostawiło w nogach te 40 dniowe bieganie, stąd trochę racjonalniej potraktowałem tydzień.

Treningowo, nie treningowo, ale jednak miało być szybko. Start na totalnym zmęczeniu nie są jednak dobre. Kilka razy już ganiałem na totalnych oparach i zmęczonych nogach i taki start tylko dołował, zamiast wprowadzić pobudzić, dodać bodźca i przysłowiowej iskry.

Tak więc w sobotę jechałem taki trochę niepewny, ale jednak trochę wypoczęty, o ile można mówić o wypoczęciu po paru godzinach snu po ciężkim tygodniu w pracy ;)
Na dodatek w piątek zjadłem makaronik z łososiem, który trochę mi pobudził bebechy zmuszając do interwałów w toalecie. Tak sobie myślę, że w sumie dobrze się stało, przynajmniej nic mi w bebechach nie zalegało.


Poranek był mroźny, ale jaką radochę miałem, jak włożyłem startóweczki na nóżki! jeju... po ponad miesiącu latania w ciężkich gabarytach (z trzema randkami na bieżni w innych startówach, ale to się nie liczy ;)) czułem się w nich jak Pszczółka Maja :) nic, tylko bzykać po chmurkach.
Chmurek nie było - było idealnie bezchmurnie i prawie bez wiatru. Jakby było +5 powiedziałbym, że idealne warunki do szybkiego biegania.


Założenia na bieg? bardzo proste - z okazji orania i kilometrażu nie nastawiałem się na tyranie z językiem na wierzchu. Dodatkowo mrozik u mnie sprawia, że nie mogę w pełni oddychać pełnym POWERem. Po prostu na mrozie jestem połowa tego mnie z temperatur dodatnich.
Chciałem pobiec w tempie maratońskim. W zasadzie z prostej przyczyny - nie orałem niczego na wyższych intensywnościach poza jednym, czy dwoma kilometrami na bieżni, ale to się również nie liczy.

Jechałem tam po bodziec, iskrę, a nie zarżnięcie się. Jest zima i tyranie dopiero przede mną.
AAAA i jeszcze jedno postanowienie - biegnę bez patrzenia na Gremlina. Po starcie włączyłem elektronikę na ręce i naciągnąłem cienką bluzę na niego. Spojrzałem na niego dopiero za metą, jak wyłączyłem.

Specjalnie leciałem na samopoczucie. Od początku trochę się uformowało, co się normalnie za startem tworzy. Niektórzy sprint i po chwili zwalniają, inni się rozpędzają, a jeszcze inni po prostu od razu lecą swoim tempem.
Byłem w tej ostatniej grupie - od startu praktycznie wjechałem na jakąś tam intensywność i sobie biegłem. Za mną utworzyła się niezła grupka dyszaczy ;) przede mną jedna dziewczyna, z 50m, przed jakiś ziomek, a dalej już nie widziałem.
Nie wiedziałem na którym miejscu biegnę, w sumie to mnie nie interesowało ;)

Po 2.5km pierwsza osoba odbiła na powrót, po 5km dziewczyna zawróciła na agrafce, i przede mną widziałem tylko jakąś sylwetkę. Myślałem wtedy, że harpagany ostro dały do pieca, skoro ich nawet nie widzę. Do tego przede mną miałem z 350-400m, ale gonić nie zamierzałem.
Pierwsza część trasy wiodła w zasadzie drogą obok lasu. Jakąś mini wioseczka, potem kolejna i znowu zwykłą droga, obok las. Lekki zefirek w twarz, słońce w pełni.

Zabawne tak biec bez znajomości tempa. Obstawiałem nieco szybciej, niż 4:10, ale z drugiej strony idealnie płasko nie było. W okolicach 9km zaczął się znany mi dłuuuugi podbieg, taki wierzchołek coś około 20-30m wzniesienie, ale ciągnący się sporo set metrów.
Dwa lata temu wjechałem tam w swojego mentalnego gwoździa, tym razem więc nie szarżowałem. Korciło mnie spojrzeć chociaż na tętno, ale nie. Wytrzymałem i jedynie zwiększyłem głębokość oddechu.

Zbliżałem się do 10km i zastanawiałem się, gdzie do cholery są te harpagany, co lecieli z przodu? po nawrotce, a w zasadzie przed okazało się, że był tylko jeden i to ziomek z Zielonej Góry. No nieźle.
Tu był też punkt z dużym termosem, skąd nalewali ciepłą herbę - ale podziękowałem i nie brałem. Po nawrotce zobaczyłem, że za mną leci jakiś jegomość ze stratą 150m.
Wyjąłem żela (rozwodniony squeezy) o smaku lemon i zębami rozgryzłem, a następnie chciałem trochę sobie zaaplikować do mordki. No i pierwszy zonk, bo zamiast połknąć szybko (he he jak to brzmi? :)) to jakoś się ociągałem i poleciało mi trochę do nosa od środka. Jeju... jakie to jest cholernie niefajne uczucie :>
Męczyłem chyba przez kilosa tego żela.

Trasa wracała tą samą drogą, więc było trochę z górki, a potem niekończąca się prosta.
Tak, takie proste dają po głowie, szczególnie jak się biegnie samemu. Trochę nudziłem się, więc co jakiś czas obserwowałem sobie przyrodę... Las równie fajny, jak u nas ;) też w dwóch miejscach robili wycinkę, ale taką mini. W jednej wiosce widziałem, jak remontowali jakiś dach - wyglądało to jak jakiś Helmut skrzyknął szwagra, jego brata z wielkim bebzolem, jego kumpla Borysa i jeszcze jakiegoś pana Heinricha... wyglądali tak samo komicznie, jak nasi Janusze Remontów i Budów. Fachura jednak nie zna granic i jest wielomiejscowa ;)

Po minięciu wioseczki trochę się rozpędziłem, moje nogi już nie były tak świeże w kroku, jak na początku i trochę sobie rozmyślałem, że nogi mocno nie przyzwyczajone do takich mini wygód. Po dolocie do miasteczka już wiedziałem gdzie jestem i ile mniej więcej zostało do mety.
Powietrze w zasadzie zupełnie inne, niż u nas - mimo sporej wilgotności było czym oddychać. Nikt tam nie jara dziwnym węglem, a jeden lekko dymiący komin na całej 10km trasie był w zasadzie niewyczuwalny. Może dlatego się tak fajnie biegło? :)

Ostatnia prosta i skręt i lekko się obróciłem... wciąż myślałem, że ten jegomość, co był na nawrocie tuż za mną leci blisko... ale nikogo nie widziałem. Leciałem więc spokojnie, bez szarpaniny, bo to nie miało sensu ryzykować cokolwiek.
Wpadłem więc na metę... pardon, obok trzech panów przy jakiejś kresce na chodniku i zatrzymałem Gremlina.

Odsłaniam bluzę i szok - 19.90km - 1:19:04 - średnie tempo 3:58
przyznam się, że zrobiłem karpia, jakby mi ktoś wrotki założył na nogi! Chciałem pobiec po około 4:10, no... jak by było 4:05 byłbym mega zadowolony.
Byłem zszokowany pół dnia, jeśli nie całą sobotę. To nie było na jakimś konkret zadyszeniu... szybko, ale z zapasem. Jeju... tylko się cieszyć :)

Potruchtałem z kumplem, który przyleciał minutę i sekundy przede mną, więc w zasadzie niewiele.
Polazłem się przebrać i pod prysznic - tak niewiele potrzeba do szczęścia po biegu - gorący prysznic. Kupiłem dwa kawałki ciasta od lokalnych gospodyń wiejskich (jeden kawałek po pół euro, więc za euraka miałem dwa kawałki :)), które rozłożyły się ze swoimi specjalnościami w jednym z dużych pomieszczeń. Miały tam wszystko, co łasuchowi sprawia radochę :)


Potem chwila oczekiwania i wręczanie dyplomów - przezabawna uroczystość - wręczanie drukowanych dyplomów z podpisem ich szefa i mini podarunek. Akurat trafiłem na mini torbę na ramię, ale kiedyś dostałem mini olejek do kąpieli, a raz mini notatnik :)))

Powrót do domu był więc radosny ;)

Dnia następnego - w niedzielę czekało dłuższe brykanko. Nogi nie były jakieś świeże, ale nie było dramatu, wręcz przeciwnie - lepiej się czułem po tych 20km, niż kiedyś po 12km na bieżni.
Zrobiłem po lesie 31km bez jakiegoś wyjałowienia energetycznego (co prawda z żelem w środku, ale głupotą by było latanie na pustym baku).

Idealny weekend. O to właśnie chodziło. O bodziec, iskierkę i lekkie pchnięcie wahadła w bok do dalszej pracy. Zupełnie inaczej się biega, kiedy jest radocha i zadowolenie z tego, co się robi, jeśli się czuje, że jest zapas, a nie totalna padaka.


Koko dżambo i do przodu :)


PS. najstarszy zawodnik, który biegł w Forst urodził się w 1928 roku! ja pierdziu... chciałbym dożyć do takich lat i jeszcze móc biegać ;]
wyniki są pod tym linkiem: http://ltsv.de/wp-content/uploads/2015/12/2017-01-28-Forster-Nei%C3%9Fe-Winterlauf.pdf

PS2. patrząc na zapis biegu, to po nawrotce miałem czas 40:18, więc wyszedł z tego niezły negative split ;)


Aloha
pl

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


michu77 (2017-01-31,08:19): Nieźle poleciałeś... Ostatnio coś często trafiam w tv na komedie z Louisem de Funesem... :P
Jarek42 (2017-01-31,08:31): Ja tam ciągle biegam teraz w kameralnych biegach. W większych już się wybiegałem. Jeśli chodzi o dyplomy - w tamtym roku dostałem kilka po sporej przerwie. Mam ich fuul, bo kiedyś ciągle dawali, teraz już nie. Jeśli chodzi o tempo - ciągle biegam na wyczucie, bo z zegarka mam tylko stoper z 10 lapami. Jak ktoś ma podane na widelcu, to to wyczucie zanika.
snipster (2017-01-31,09:05): Michu, no poszło wporzo ;) a filmy z Luis jakoś lubiałem za młodu
snipster (2017-01-31,09:10): Jarku, też ich mam sporo, ale biegowo rzadko coś takiego mi się trafia ;) bieganie na samopoczucie u mnie od dość dawna króluje i coraz bardziej mi się to podoba. Na nierównej trasie łatwiej się załatwić lecąc na tempo, czy podobne, szczególnie że GPS może gdzieś skrócić/nadrobić, albo po prostu warunki mogą być dalekie od optymalnych. Imprezki lubię wszystkie, te duże i te małe. Każde mają swój urok i chyba o to chodzi, aby każda impreza biegowa była inna :)
Truskawa (2017-02-10,09:18): a ja nigdy nie odżałuję, że zagubiłam mój dyplom z DDR! za pierwsze miejsce w rzucie granatem! Jak ja Ci zazdroszczę tego dypolomu!!! :)))
snipster (2017-02-10,10:02): rzut granatem... bardzo oryginalne :))) kurcze... taka pamiątka... w sam raz do ramki i na ścianę :)
żiżi (2017-02-13,21:48): A ja jestem ciekawa czy czasami ten żel wciągnięty nosem nie dopomógł Ci ,żeby takie tempo mieć:)))
snipster (2017-02-14,10:22): Żiżi... motyla noga, jesteś genialna... taka prosta rzecz, a ja jej nie dostrzegłem :) rzeczywiście coś w tym musi być :)))







 Ostatnio zalogowani
Piotr Czesław
16:19
jery
16:17
szcz13
16:08
Falko
15:59
mieszek12a
15:55
Citos
15:50
Raffaello conti
15:26
romangla
15:22
Artur Walkowiak
15:20
żabka
15:11
gora1509
15:04
Henryk W.
14:25
marekcross
14:17
Wojciech
14:10
maratonczyk
13:53
annaklama
13:51
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |