Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [0]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
rango
Pamiętnik internetowy
marcin biega

Marcin Pankow
Urodzony: 1973---
Miejsce zamieszkania: Gdynia
3 / 9


2015-06-27

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Półmaraton Wyspy Sobieszewskiej i wielka niespodzianka (czytano: 539 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: http://rango.pl/3-polmaraton-wyspy-sobieszewskiej/



„Co ja robię tu?” śpiewał kiedyś zespół Elektryczne Gitary… i ten właśnie dylemat towarzyszył mi przez większą część biegu.

Wszystkie znaki na niebie i ziemi przez ostatnie 2 – 3 tygodnie przed biegiem wskazywały bez cienia wątpliwości, że 3 Półmaraton Wyspy Sobieszewskiej będzie walką o przetrwanie i po jakiejś godzinie czterdzieści tej walki godzeniem się z porażką. Rozpoczął się i rozhulał sezon pylenia traw i zbóż, a że jestem aktualnie posiadaczem alergii na ta okoliczność, wpłynął on znacząco, ujemnie na moją formę. Sygnały na treningach były jasne, nie ma co liczyć na dobre wyniki. Start w Biegu Świętojańskim potwierdził to jednoznacznie (sił zabrakło już na 3 kilometrze), a w czwartek, na 2 dni przed półmaratonem podczas lekkiego wybiegania po górkach Trójmiejskiego Parku miałem totalną zapaść, biegłem tylko siłą woli i nie byłem w stanie biec szybciej jak 7:30 na km. Nawet jeśli gdzieś kołatały w mojej głowie myśli o podjęciu walki w Sobieszewie, po tym wybieganiu zdecydowanie postanowiłem potraktować bieg jako mocny trening. Wyluzowałem się do tego stopnia, że jeszcze w piątek wieczorem wyszedłem poczłapać i zrobiłem 10 km z lekkim zdziwieniem rejestrując znaczący wzrost sił w stosunku do dnia poprzedniego.

W sobotę pogoda idealnie wpisała się w klimat treningowy, ostre słońce i temperatura grubo ponad 20 stopni nie rokowały optymistycznie na bicie rekordów, a rzut oka na tresę potęgował to odczucie. Las, pagórki, łach suchego piachu… rasowy cross.

Rozgrzewka przed biegiem powinna nazywać się przegrzewką, wystarczyło 2 min. truchtu i kilka wymachów nogami żeby pot spłynął strumieniami z moich pleców do miejsca gdzie kończy się ich szlachetna nazwa.

Po wypiciu chyba litra izotonika i kilku podlaniach okolicznych drzew stanąłem na starcie z niepokojem myśląc o czekającym mnie wyzwaniu. Niepokój dotyczył krążącego gdzieś po zwojach pytania na ile mogę sobie pozwolić i kiedy przyjdzie ściana… Dodatkowo sytuację komplikowała obecność Bliźniaczek (kiedyś opiszę całą związaną z nimi historię :) albo nie), z którymi ścigałem się wirtualnie w zeszłym sezonie i które ostatecznie dogoniłem i przegoniłem, a z którymi w tym sezonie już trzykrotnie przegrałem. Nie wiem czy to wina palącego słońca, odwodnienia, gorączki przedstartowej ale ostatnia myśl przed strzałem startera to trzymać się lepszej z sióstr i prześcignąć ją na finiszu.

Jak już zacząłem biec pomyślałem, że wobec niedawnej zapaści i osłabienia alergią mój plan jest absurdalny. Jakby na potwierdzenie usłyszałem gdzieś obok głos jednej z bliźniaczek, która stwierdziła żeby zacząć spokojnie bo dalej będzie ciężko. Kolejną myślą był krótki przebłysk, że chociaż przez chwilę będę przed nimi… a potem z każdym krokiem pojawiało się i rosło pytanie „co ja robię tu?”. Biegłem szybko, podejrzanie szybko, niebezpiecznie blisko czołówki, co musiało skutkować w niedalekiej przyszłości ścianą. Pomyślałem trudno, będzie co będzie, złapałem swój rytm i biegłem.

Jak długo utrzymałem ten rytm? Jakieś 4 minuty! Trasa rzeczywiście była ciężka, pagórkowata, nierówna, piaszczysta. Nie wiedząc jak to się stało (na drugiej pętli się dowiedziałem bo wypatrzyłem zdradliwy korzeń) nagle wylądowałem na ziemi. Pozbierałem się na nogi i ruszyłem dalej. Pomyślałem, że moje tempo jest dobre, czołówka powolutku się ode mnie oddalała (a może ta ja oddalałem się od czołówki) wokół mnie utworzyła się grupka 6 biegaczy z których 4 przez następne kilka kilometrów trochę mi uciekało, a 2 w tym samym czasie zostało za mną (Bliźniaczki ciągle były gdzieś z tyłu, nawet się nie obejrzałem jak tam wygląda sytuacja). Do pierwszego wodopoju, czyli gdzieś koło 5 km pozbierałem się do przysłowiowej kupy, podliczyłem straty, oszacowałem siły, zacząłem myśleć taktycznie i kontrolować wydarzenia.

Jeszcze przed wodopojem dogoniłem uciekającą mi czteroosobową grupkę, pomny strat wynikających z łapczywego picia i kolek na innych zawodach przy wodopoju praktycznie szedłem i piłem na chwile tracąc dystans. Później na następnych kilometrach kolejno mijałem trójkę z nich by na kolejnym wodopoju na 11 km zameldować się na 14 pozycji. Na razie trzymałem się nieźle, czasy poszczególnych kilometrów były zbliżone, wolniejsze były te przy wodopoju i te po szczególnie trudnym odcinku trasy. Od jakiegoś 8-9 kilometra zacząłem łapać kontakt z ostatnim „uciekinierem” i trojgiem biegaczy, którzy nie wytrzymali tempa czołówki i odpadli. Czułem się na tyle dobrze, że zacząłem liczyć i planować na którym kilometrze ich dopadnę i wyprzedzę :) Pojawiające się myśli pod tytułem jak to możliwe, że tak dobrze biegnę natychmiast odrzucałem i skupiałem się na tu i teraz. Na półmetku czułem się tak dobrze, że prawie zapomniałem o wiszącej nad moją głowa mocno prawdopodobnej groźbie ściany.

Wyliczyłem, że na 15 km tuż przed wodopojem dogonię najszybszą tego dnia kobietę, a między 16-18 km kolejnego lub dwóch zawodników. Jak będą siły na ostatnich kilometrach powalczę z najmocniejszym z tej grupy, który powoli gubił pozostałych i biegł na 10 pozycji. Dumny i szczęśliwy z planu i niespodziewanego poweru biegłem radośnie przez sobieszewskie lasy zbliżając się z każdym krokiem o kilka centymetrów do wyprzedzających mnie biegaczy…

Dziewczynę dogoniłem już na 12 km, na 13 byłem 13. Przed wodopojem wyprzedziłem następnego z biegaczy ale tylko na chwilę, ja przeszedłem wodopój on pobiegł… spieszył się, czuł że go dopadłem, walczył na piaszczystym podbiegu przed wodopojem i nie dał rady, myślę że czuł że mam go na mojej liście. Duży szacun dla niego za podjęcie walki, kolejne 3,5 km bronił się jak lew żebym go nie wyprzedził. Nie mógł wiedzieć, że tej walki nie wygra, ja już nie raz toczyłem taką walkę i miałem pełną kontrolę nad sytuacją. Kilkakrotnie zbliżałem się do niego na wyciągnięcie ręki i on za każdym razem przyspieszał żeby mi uciec. To był błąd, takie bieganie kosztuje dużo sił, a długodystansowy bieg takich błędów nie wybacza. Jeszcze razem wyprzedziliśmy 11 zawodnika gdzieś w połowie 18 kilometra, a później nastąpiło to co było nieuniknione. Zaatakowałem od razu. Trzeba kolegom oddać sprawiedliwość, że próbowali się za mną utrzymać, słyszałem przez ponad pół kilometra ich szybkie oddechy i ciężki tupot. Tego dnia ja byłem mocniejszy, stracili siły na walkę i pogoń i musieli odpuścić. Pozostałem na trasie sam i przede mną jakieś 400-500 m kolejny zawodnik. Wziąłem go na cel i zacząłem pogoń.

Przegrałem z nim o 1 sekundę! Był w zasięgu i powinienem był go wyprzedzić… ale nie zrobiłem tego. Dlaczego? Zastanawiałem się później gdzie tkwił błąd i znalazłem ten błąd. Na ostatnim kilometrze kiedy byłem już tylko około 50 m za nim wpadłem w jego rytm. Biegliśmy tak prawie cały 21 kilometr, dopiero ostatnie 300 metrów rozegraliśmy po swojemu. Ja złapałem się na letargu i rozpocząłem atak na miejsce w pierwszej dziesiątce ale i on poczuł że meta jest blisko i skrzesał wszystkie siły żeby do nie j dotrzeć. Gdyby meta była 20 metrów dalej… byłbym 10, niestety nie była. Tak naprawdę czekałem zbyt długo z finiszem. Spodziewałem się, że meta będzie 100 m dalej przy biurze zawodów i czekałem z finiszem na ostatnią prostą. Kiedy pomiędzy drzewami za pagórkiem zobaczyłem bramkę mety było już strasznie mało czasu i metrów na reakcję. Mimo, że przebiegłem końcówkę sprintem (to pozuje, że miałem jeszcze rezerwy i z obawy przed ścianą chyba jednak pobiegłem asekuracyjnie) zabrakło centymetrów (inna sprawa że kolega nie był w ciemię bity i słysząc moje kroki zrobił co mógł żeby zdążyć na linię mety przede mną).

Podsumowując start w Sobieszewie zdecydowanie uważam, za najlepszy jak na razie bieg w tym sezonie. Pomimo osłabienia i obaw z drobnymi błędami bieg rozegrany taktycznie bardzo dobrze, rozłożenie sił prawie idealne, przyjemność z biegu zdecydowanie większa niż ból :) Sama impreza bardzo sympatyczna i sprawnie przeprowadzona. Lubię takie nieduże, lokalne biegi za ich swojski klimat i tym razem też się nie zawiodłem, a przy tym osiągnąłem bardzo dobry wynik! W klasyfikacji open miejsce 11, z czasem 1:28:26, a w kategorii wiekowej pudło! Za rok muszę tam wrócić i go poprawić.

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu







 Ostatnio zalogowani
alex
16:05
Zedwa
16:03
biegacz54
15:47
xtomaj
15:19
czewis3
15:08
Biela
14:59
mieszek12a
14:41
ronan51
14:24
Stonechip
14:21
Leno
14:17
przemcio33
14:11
Nicpoń
14:09
duck
14:03
lida401
13:52
cierpliwy
13:28
galik
12:51
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |