Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [3]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
wezyr
Pamiętnik internetowy
READY, STEADY, GOooooo!

Mariusz Filipowicz
Urodzony: 1971-11-06
Miejsce zamieszkania: Gdynia
3 / 10


2011-12-08

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
....ale.....o..co...chodzi???? (czytano: 1055 razy)



No właśnie, o co kaman?? Miesiąc temu wystartowałem już po raz czwarty na dystansie 10 kilometrów i po raz czwarty na tym dystansie ustanowiłem kolejną życiówkę, łamiąc jednoczśnie 40 minut. W sumie, to wszystko byłoby cacy, gdyby nie to, że tym razem „banan” nie gościł na mojej twarzy. Nie byłem z siebie zadowolony, tak jak zawsze, po ukończeniu każdego biegu. Nawet po maratonie solidarności, który przeczłapałem w czasie 3:52, a ostatnie 7kilo galloway’em, miałem super frajdę i emocje na mecie. A tu co? A tu nic!! Zero podekscytowania, odebrałem medal i potruchtałem do samochodu, żeby czym prędzej wrócić do domu. Wcześniej lubiłem się delektować obserwowaniem kolejnych zawodników wpadających na metę.Dlaczego tak się stało? Spróbujmy to przeanalizować.
Pierwszy bieg, wiadomo, bez względu na wynik (a było to marne 50 min) musiał budzić duże emocje – wszystko pierwsze - nowe doznania, rywalizacja w grupie, medal itp. Druga dyszka z czasem 43:13(uznaję zawsze czas netto, jako jedyny sprawiedliwy) wywołała u mnie szał radości ,ze dwa kolejne dni chodziłem z głową w chmurach. Przed startem łyknąłbym ten wynik w ciemno, gdyż zakładałem czas w granicach 45min a tu taki szok. Przed następnym startem na dyszkę zwiększyłem tygodniowy kilometraż, chociaż czasu było niewiele, bo zaledwie miesiąc z małym hakiem. Uznałem, że fajnie byłoby złamać te 43 minuty. Na metę wpadłem po czterdziestu jeden minutach i trzydziestu dwóch sekundach. Wypluwałem płuca, ale na ostatnich stu metach włączyłem turbodoładowanie, bo gość, który trzymał mi się na plecach postanowił efektownie łyknąć mnie na finiszu , nie udało się. Fotokomórka zarejestrowała nam ten sam czas. Radość nie do opisania. Endorfinami mógłbym obdzielić pół Gdyni. Do następnego biegu na dychę pozostawało jeszcze kilka ładnych miesięcy, po drodze półmaraton w Pecku i Maraton Solidarności. Byłem już trochę mądrzejszy, ubikacyjna biblioteka stopniowo się powiększała:)) a net grzał się do czerwoności. W treningach wprowadziłem dwa dni specjalizacji – interwały, progówki, etc. Zakupiłem nawet buciki startowe, specjalnie na tę okazję, a co tam, dorzuciłem do tego jeszcze parę CEPów, co by kompresja odpowiednia była;). Prognozy pogody obserwowałem już tydzień przed startem, modliłem się tylko o bezwietrzną pogodę, kij tam z deszczem, czy temperaturą. Założyłem sobie nawet trzy warianty wyników. Lekko pesymistyczny to kolejna życiówka i nic więcej (nieźle, co?:)), zadowalający to złamanie magicznych 40 minut. Wariant marzenie to złamanie czterdziestu minut i lokata w pierwszej secie zawodników. Na starcie okazało się, że mamy pogodę marzenie, prawie zero wiatru i opadów, temperatura w okolicach 0. Po raz pierwszy kontrolowałem tempo na Garminku, Cepy uciskały łydy jak „trza” a startówki Saucony same niosły nogę. Nawet oddech ściągnąłem z Danielsa, nie rzęziłem już jak maluch 126p podczas odpalania, tylko – wdech, wdech, wydech, wydech, wszystko było dopięte na otatni guzik. Technikę zawsze miałem nie najgorszą (biegam jakoś tak naturalnie ze śródstopia i to od zawsze, tzn od roku, zanim przeczytałem o tej technice), tylko ramiona starałem się nieco opuszczać, bo mam tendencję do nadmiernego spinania i unoszenia ich do góry (i jak mnie to wk%$#@ia). Ostro finiszowałem , kiedy meta pojawiła się w zasięgu wzroku, czyli podręcznikowo. I co????? I meta, a tam wynik 39:08 i 124 miejsce w OPEN!!! Kurde, Pier@#$%ne 8 sekund i złamałbym 39minut. No i ten czas jeszcze rok temu wystarczyłby na pierwszą setę, a tu poziom biegających ludków wzrósł i dupa. W sumie powinienem się cieszyć z rekordu, ale łatwo zauważyć, że wyniki z poprzednich biegów były dla mnie niespodziewanym, miłym zaskoczeniem. Myślę, że mózg to zakodował i chciał być i tym razem zaskoczony czymś nieprzewidywalnym, a tu wszystko zgodnie z planem. W tym cały sekret braku euforii. Nie chcę nawet myśleć, co by było gdybym nie osiągnął żadnego zakładanego celu , czyli gdyby nie padł rekord , a przecież ta chwila kiedyś nadejdzie….Może przestawić swoje myślenie, przestać rywalizować ze sobą, ze swoimi słabościami, zanim przyjdzie rozczarowanie i nastawić się wyłącznie na radość z biegania? Nieeeeee!!!! Jeszcze nie teraz!


Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora







 Ostatnio zalogowani
gora1509
12:00
adam71
11:59
Leno
11:31
INGL66
11:27
kasjer
11:26
nikram11
11:03
Andrzej5335
10:38
batoni
10:32
mikeg
10:27
bobparis
10:27
anielskooki
10:26
Szafa
10:22
Admin
10:21
biegacz54
10:17
przemek300
10:13
panpanda
09:52
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |