Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [71]  PRZYJAC. [87]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
snipster
Pamiętnik internetowy
rozrewolweryzowany rewolwer, stół z powyłamywanymi nogami...

Piotr Łużyński
Urodzony: 1977-05-23
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
224 / 338


2015-03-30

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Meia Maratona de Lisboa - Lizbona i Półmaraton (czytano: 1496 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: youtu.be/YrphoK1QK_M

 

Meia Maratona de Lisboa - czyli półmaraton, który przyciągnął moją uwagę podczas wertowania różnego rodzajów kalendarzy jednym zdjęciem - lecący tłum na mega moście wiszącym... "uooo jaki czad" - pomyślałem i od razu naszło mnie skojarzenie z filmami z San Francisco ;)

Moje złudzenia jak się okazało były uzasadnione.
Most 25 kwietnia (Ponte 25 de Abril), bo tak się nazywa ta budowla jest niejako kopią mostu z San Francisco, jest on jednak dłuższy od tego z SF i mówiąc językiem biegowym liczy jakoś dwa tysiączki i pół okrążenia z małym truchtem z normalnego stadionu (2278m) ;)
Na koniec warto dodać, że jest to najdłuższy wiszący most w Europie!

Szczerze? to właśnie tchnęło moje romantyczne serducho, że fajnie by było tam pojechać i pobiegać po czymś tak wzniosłym i epickim ;)
Był to kolejny cel na wiosnę.


Patrząc w historię tej imprezy i trasę od razu rzucają się w oczy czasy.
W tym roku odbyła się jubileuszowa 25 edycja, więc jest to już impreza z małą brodą. Podczas tych lat czterokrotnie poprawiano rekord świata w połówce, trasa więc sprzyja krejzolskim poczynaniom.


Idea imprezy zrodziła się oczywiście nie gdzie indziej jak w knajpce :)
Carlos Moia - nie wiem czy jedyny inicjator tej imprezy, czy współ, jednak stoi na czele od początku tej imprezy - wymyślił, albo raczej wymyślili, żeby zawładnięty jedynie jak dotąd motoryzacją Most wykorzystać również w innym sposób, aby pokonać rzekę Tagus. Ciekawe i zabawne jest dla mnie to, że rzeka wygląda jak morze, a w zasadzie zatoka.
Początki były trudne, piszą, że przez most niektórzy bali się chodzić, co dopiero pomyśleć, żeby puścić tamtędy biegaczy. ORGowie więc musieli przebrnąć przez sporo formalności i udziwnień.
Akcja ruszyła po całości włączając to oficjeli rządowych jak i jakiś nawet speców od więzy Eiffla, którzy robili ekspertyzy, iż ruch pieszy (biegacze) nie spowoduje nic złego Mostu i sobie ;)

Pierwsza edycja więc była wyjątkowa, również za sprawą pewnego faktu:
Carlos Moia (ORG) wspomina, że po przebrnięciu przez wszystkie formalności i uzyskaniu zgody na imprezę pomyślał, by uświetnić to w wyjątkowy sposób. Pomyślał o Rosie Mota - jednej z najlepszych maratonek ever i świeżej Mistrzyni Olimpijskiej w maratonie z Seulu (1988), jednak znajomi, jak wspomina, pukali się w czoło na tę myśl. Mówili, że osoba, gwiazda jej formatu zapewne zażąda z 50 tysi dolców za start, o ile w ogóle śmie pomyśleć o udziale w tym zwariowanym pomyśle...
Okazało się, że Rosa nie dość, że nie wzięła ani centa, to jeszcze była wielce zadowolona z tego pomysłu i faktu próby zorganizowania takiej imprezy, w tym mieście i w tym miejscu.

Koniec końców w pierwszej edycji wystartowało 3973 biegaczy, w tym same znakomitości: Mistrzyni Olimpijska, rekordziści świata, trenerzy piłkarscy, Prezydent Republiki oraz Premier Rządu, a wszyscy wokół anonimowych ludzi, amatorów którzy byli zarażeni magią biegania.
Jak widać, na zachodzie trochę biegało ludziów w tamtych czasach ;)

Rzecz chyba nie do wyobrażenia w dzisiejszych czasach ;)


Historia imprezy szczegółowo opisana jest na stronie ORGa:
TUTAJ
czyta się ją bardzo miło przy herbatce, szczególnie wspominki :)

W imprezie startowały chyba wszystkie harpagany światowej klasy, począwszy od Haile... do Mo Farah w tym roku.
Są też i byli inni, którzy swoje PB na tym dystansie mają grubo poniżej godziny...



Lizbona to ciekawe miasto, bardzo ciekawe i jak już opisałem na początku sprawę mostu, to również warto wspomnieć fakt, że miasto te posiada jeszcze jeden - most Vasco Da Gamy - położony w innym miejscu, który jest jeszcze bardziej przekozacki.
Pewnie zupełnie przypadkowo się złożyło, że ten drugi most jest również z gatunku NAJ - Najdłuższy w Europie - bagatela 17 kaemów.
Aż szkoda, że maraton nie rozpoczyna się w tamtym miejscu, bo już bym rozmyślał nad nim :)))
No i żałuję, że nie udało mi się dotrzeć w jego bliskie regiony. Z daleka wygląda na dłuuugi, a z bliska? pewnie jak stacja orbitalna.

Cytując Siarę z Kilera można napisać, że mieli rozmach s.... ;) z tymi mostami, zresztą nie tylko z tym, ale o tym później ;)


Przez most biegło się już 22 razy mimo 25 edycji imprezy. Początki jednak były wspólne, dla wszystkich start i meta w tym samym miejscu bez dzielenia elity i amatorów.
Od pewnego czasu Elita startuje jednak z innego miejsca - nie z mostu - lecz z okolic mety, żeby w świetle regulaminów IAAF czy innego tworu wszelkie rekordy mogły być zaliczane do oficjalnych. Chodzi o różnicę poziomów start/meta jak i odległość start/meta względem siebie.

Elita więc ma płasko jak stół, ale to naprawdę płasko i leci wzdłuż morza - stąd te kosmiczne wyniki, jednak reszta dwunożnych człowieków... ma chyba zdecydowanie lepiej ;)

Trasa dla nieelitarnych, czyli normalnych uczestników biegu to początek przed bramkami wjazdu na most.
Tu mała uwaga i bardzo fajna ciekawostka, ponieważ niedaleko w pobliżu stoi inna wielka budowla - WIEEEELKI Cristo Rei - pomnik Chrystusa Króla - inspirowany tym z Sao Paolo. Robi wrażenie!!!

Trasa więc zaczyna się na Moście, potem zawijasy w dół i droga już przy nabrzeżu, agrafka, potem w drugą stronę, agrafka, znowu kawałek i zakręt do Mety.
Meta w przesympatycznych okolicach "Jardim da Praça do Império" i "Jardim Afonso de Albuquerque" wokół pomników i palm, w malowniczej i klimatycznej dzielnicy Belem.
Suma sumarum początek biegu to most i widoczki, potem jest bonusowo z górki i już płasko ;)



Logistycznie podróż zaplanowałem na okres czwartek-wtorek. Czwartek autem do Poznania, potem lot do Londynu (1:45) - przesiadka (niecałe 2h) - lot do Lizbony (2:10). Wylądowaliśmy jakoś w okolicach 20ej.
Powrót był hardkorowy z uwagi na godzinę połączeń - 6:20 wylot, czyli 5:50 zamykanie bramek. Na lotnisku trzeba by więc być 5:20 albo i wcześniej, aby znaleźć terminal i bramkę, przejść kontrolę itd.
To sprawiło, że logistycznie musiałem poszukać hotelu w niezbyt odległym rewirze od lotniska. Komunikacja miejsca startuje dopiero od 6:30.
Dodatkowo trzeba było obczaić coś w pobliżu którejś stacji metra, gdzie linii metra jest 4. Kolejne utrudnienie to fakt, że w dniu startu na drugą stronę "rzeki" można się dostać wyłącznie koleją, która leci w poziomie -1 na tym moście ;)

W efekcie powyższych czynników... dorwałem fajowy Hotel Lutecia w fajnych cenach, 3.5km od lotniska, blisko stacji metra i obok kolejki, która jedzie przez most.
Te 3.5km z lotniska i na lotnisko - jako sportowcy pokonywaliśmy z buta :)

Pierwsza rzecz - to drobna, jasna kostka, zamiast normalnego chodnika z kwadratowych płytek, czy innych. Wszędzie ta drobna kostka. Na początku myślałem, że to tylko wokół lotniska jakieś przydrożne ścieżki powykładali tym badziewiem, żeby ludziska targający walizy na kółkach wracali i brali Taxe albo w metro... jednak im dalej, tym się okazywało, że całe miasto, wszystkie chodniki są wyłożone drobną, jasną, kostką. Masakra :)
Ja miałem plecak, więc nic nie musiałem targać na kółkach, jednak widziałem udrękę u osoby, która uwięziona była przez walizę. Kostka to nie jest przyjaciel w tym momencie ;)


Czwartek i wtorek więc odpadał na jakieś zwiedzanie i atrakcje okołostartowe. Zostawał więc piątek, sobota, trochę niedzieli i poniedziałek.


W piątek wycieczka do biura zawodów, do Belem niedaleko Muzeum elektryczności, czy czegoś tam w tym klimacie. Tych Muzeów w Lizbonie jest od... książkę można napisać. Jest tych muzeów jest naprawdę sporo od wszystkiego chyba, począwszy od karet, powozów, mundórów do właśnie elektryczności.

Pierwsza zagadka to metro - bilety są na przejazdy jednorazowe lub dzienne. Karta magnetyczna kartonowa Viagem osobno płatna. Nie ma opcji wielodniowych w pakiecie dla przyjezdnych.
Kupuję więc kartę (0.5e) i opcję na przejazdy przez cały dzień (6e). Przy metrze nikt nie potrafi wyjaśnić, na co dokładnie jest ta karta.
W Lizbonie jest lekki chaos w porównaniu do np. Berlina. Pociągi to osobna firma, metro osobna, autobusy i tramwaje osobna. Wszędzie informacje, że na każdy z tych środków jest osobna karta.
Metro to zwykła zielona kartonowa karta, pociągi taka sama, tylko że osobna z nadrukiem PT, a na tramwaje i autobusy Carris koloru jeszcze innego.
Niestety dopiero popołudniu ktoś był w stanie mnie zrozumieć i wytłumaczyć, że karta kupiona na metro działa również na tramwaje i autobusy oraz atrakcje, czyli windy i tramwaje historyczne ;)
Poradniki na necie również nie były zgodne co do tego - jedne pisały, że działają, inne, że trzeba osobno kupować przejazdy... burdello jednym słowem.


Na przyszłość: W Lizbonie są dwa rodzaje transportu osobno płatne - pociągi i reszta miejska, czyli metro+autobusy+tramwaje+windy. Trzeba więc szuflować dwiema kartami, względnie jedną. Po drugiej stronie "rzeki" jest osobne miasto ze swoimi środkami i firmami transportu. Dojeżdża jednak tam jeden autobus, który przejeżdża most i ma przystanek obok Cristo Rei. Miasto Almeda jednak wygląda na nowoczesne, z całą masą bloków i jakieś takie chyba nowocześniejsze... jednak to już nie ten klimat... lizboński ;)





Wycieczka do biura zawodów była dziwna. Najpierw metrem, potem szukanie autobusu, którego nie znalazłem... więc poddanie się i pójście na stację kolei. Parę przystanków i byłem już w Belem. Po drodze widziałem zbliżający się i oddalający most, przez który w niedzielę przyszło mi biegać. Robił wrażenie. Wielki!
Przesiadki pomiędzy metrem a koleją to niestety wędrówka po schodach. Tak samo wysiadka przy Biurze, schody w górę na kładkę, potem w dół. Męczące :p


Biuro wyglądało jak niski namiot cyrkowy ;) takie skupisko kilkunastu, białych zwykłych namiotów ekspozycyjnych. Fakt, że ogrodzone z banerami i tak dalej, jednak... spełniało swoją rolę.
W pobliżu była jakaś Brama "Torre de Belem", więc parę fotek się zrobiło, zdjęcie mostu, takich tam... i poszło do środka tego Biura.


W środku na wstępie stoisku od pomocy, potem stoiska do odbioru numerka startowego do którego był przyklejony czip od pomiaru czasu. Następnie szło się dalej po koszulkę Adidasa, czarną ze srebrnymi paskami. Z daleka wyglądała jak dziwne coś, jednak z bliska okazała się bardzo fajną koszulką techniczną z fajnego materiału. Jest bardzo fajowa i bardzo dobra gatunkowo.

Kolejna niespodzianka to taka, że nie było agrafek w kopercie. Ulotek pełno, agrafek zero.
Po zrobieniu rundki wokół, gdzie było sporo stoisk od różnego rodzaju kompresów, butów czy odzieży wszelakich firm, przez elektronikę na łapę spod stajni Sunto i Garmina, do żeli energetycznych czy nawet stoiska od masażu czegoś tam w stopie ;)
Było parę fajnych rzeczy, jakiś przecen już mniej... a ja wypatrzyłem fajne okularki i już miałem prosić o ich pokazanie, jednak cena 299e prawie przysporzyła mnie o HRmax. W życiu nie dam 300 ojro za okulary, nawet niech się zwą Oakley :P


Wróciliśmy na stoisko Rock`n`Roll, które organizuje kilkanaście imprez większego kalibru w świecie, ponieważ dziewczyna z tamtego stoiska bawiła się agrafkami z tego co przyczaiłem wcześniej. Jaki był mój uśmiech, kiedy na mój widok panna wystawiła kartonik z owymi agrafkami... :) przy okazji podotykałem... nie, nie ją, ale wystawione medale z różnych imprez, np. z Las Vegas, czy Madrit... ach fajne to wszystko było :)

Odnośnie formalnej kwestii agrafek, niestety ORGowie (albo raczej ludzie w punktach od wydawania rzeczy) na prośby wyjaśnienia czemu ich nie ma rozkładali ręce kierując nas do "go into paper shop in a town". Zabawne ;)

Na wyjściu miła dziewczyna wręczała jakąś ulotkę razem z bananem. Banan z jakiejś hodowli z Malagi, czy czegoś podobnego w okolicy, zupełnie inny w smaku :)
Cofnąłem się jednak po jeszcze jeden numer, na sobotni bieg "śniadaniowy" pod nazwą Vitalis, na który się zapisywałem w ramach promocji "Free Entry for International Runners". Bieg nazywany "Friendship Race" o poranku w sobotę na dystansie 7km spod Stadionu Narodowego (hektar w lewo na mapie od Belem) do Belem, gdzie meta była chyba ta sama, co na niedzielną imprezę.
Dostałem osobny numer i kolejną jasnoniebieską koszulkę, tym razem zwykłą techniczną bez wodotrysków.

Opuściłem Biuro Zawodów i pokręciłem się tu i ówdzie. Szukanie jakiejś knajpki z jedzeniem... jednak po godzinie szukania i krążenia wróciliśmy w okolice Biura, gdzie obok były trzy większe knajpki. W Międzyczasie schody mnie dobijały, bo po raz kolejny musiałem pokonać kładkę nad ulicą. Schody schody schody...

Do knajpy oczywiście również po schodach, jednak dostaliśmy bardzo szybko przystawkę (pieczywo wypiekane na miejscu jako free starter), jakieś masełko, herbę i po chwili danie główne... jakieś mięcho z surówkami, brokułami i tak dalej zapiekane ziemniaki, ryż... Pyszne :) Na szczęście udało się przed Siestą.
Siesta to przekleństwo południowców dla nas. Od 15:30 do 19:00-30 większość rzeczy jest nieczynna.


Poszukiwania jakiegoś supermarketu to też zabawna sprawa - nie ma tam czegoś takiego jak u nas. Po prostu nie widziałem żadnego Tesco, Biedronki, Lidla czy innego badziewia, która u nas jest na każdym kroku. Są sporadyczne małe sklepiki rodzinne, gdzie królują owoce i drobne dodatki, jednak samymi bananami człowiek nie żywi się.
Znaleźliśmy jedno z "centr" pod wieczór, które było schowane w budynku w środku, bez specjalnych jakiś wielkich szyldów czy neonów. Chciałbym, żeby było tak u nas. w Markecie widać od razu, że nasza żulernia by stamtąd nie wychodziła - ceny winiaczy zaczynają się poniżej euraka, a dobrze wyglądające winka są po 2-4 euro. Sporo jest warzyw i owoców, pieczywa... w sumie wszystko jak u nas.
Ceny podobne, a jak się przyjmie złotą zasadę, czyli 1:1, (jeden zł to jeden euro), jest już bardzo spokojnie. Czekolada z jednej strony tańsza niż u nas, a z drugiej taka Milka dwa razy co u nas. Owoce i warzywa tańsze.



Wieczorem obczajałem, jak się dostać na ten poranny bieg, który START miał mieć o 9:30. Dodać brak depozytów, dla obu biegów, a w zasadzie dla wszystkich biegów to jednak spore utrudnienie. Przejazd niby był free na numer startowy, jednak niektórzy mówili o konieczności posiadania karty Viagem z sobą na komunikację miejską... średnio to mi się widziało.
Dojazd na ten poranny bieg był mizerny. Jedno sensowne połączenie metrem, szybka wysiadka, przejście na pociąg i kolejne kilka przystanków. Po wyjściu z peronu miało być 30 minut jakoś i półtora kilosa z buta w okolice tego Stadionu. Doliczając do tego fakt, że śniadanie czynne dopiero od 7:30... wszystko się mocno komplikowało.
Bez śniadania wyjazd dzień przed głównym biegiem, po całym dniu chodzenia był raczej opcją bezsensowną, nawet doliczając do tego ewentualnego banana i kilka ciastek, które miałem w pokoju...
Opcja z autobusami odpadała totalnie.


Niestety kilka rzeczy, o których nie chcę pisać się nałożyło na siebie co zdecydowało, iż nie pojechałem na ten bieg. Trochę żałowałem... nawet bardzo, bo chciałem rozruszać nogi po prawie całym dniu podróży w czwartek i łażeniu w piątek. Niestety nie na wszystko ma się wpływ na takich wyjazdach :/

Sobota to już "delikatne" ruszenie na miasto. Gdzieś pojechać, przy okazji coś zwiedzić, coś zjeść i się nie przemęczać.
Lizbona to jednak miasto typu, gdzie patrząc w jedną uliczkę jest wrażenie, że obok jest kolejne coś, co jest częścią tej uliczki... i tak prawie cały czas.

Postanowiliśmy trafić na słynny zabytkowy tramwaj 28, jednak przez zupełny przypadek w poszukiwaniu nie wiem już czego, trafiliśmy również na "Elevador de Santa Justa", która łączy dwie dzielnice i pochodzi z 1902 roku. Przejażdżka zabytkowym tramwajem pośród ciasnych uliczek, klimatycznych zakątków i co lepszych widoków jest czymś przesympatycznym. Wszyscy w środku robią przynajmniej kilka karpi jadąc nim, oczywiście poza lokalesami ;)


W ogóle to Lizbona mnie zszokowała. Zszokowała swoimi pagórkami, czy wręcz górzystym kształtem. Jakby tam wziąć same miasto, to jest to jak zgnieciony naleśnik. Płasko jest jedynie na nabrzeżu, a im dalej w głąb, to już zbocza i pagórki. Coś jak filmy o San Francisco ;)


Po wjechaniu tą windą i zapłaceniu 1.5e żeby móc się dostać na taras widokowy... zrobiłem kolejnego karpia i dopiero dech mi zaparło. Widoki przekosmiczne, gdzie widać spory kawał miasta, most, Kinga (Cristo Rei), Zamek, place, ogrody, ojjj... W Lizbonie powinno się siedzieć nie kilka dni, a kilka tygodni żeby to wszystko dostrzec, zwiedzić, poczuć...

Miasto wywarło na mnie 100 razy większy urok, niż Barcelona, która wydawała mi się fajnym miasteczkiem, jednak po wstąpieniu w klimat Lizbony, napiszę wprost - Barcelona to pikuś.
Warto wybrać się do Lizbony nie tylko na bieg, ale przede wszystkim zwiedzić to miasto.
Wszechobecna drobna kostka, czy miejscami jak na głównej ulicy do nabrzeża większy bruk jest tak wyświechtany, wypolerowany od szurających po nich stóp, że dopiero widać po tym, ile tędy ludzi się przewinęło i jaki szmat czasu kryje to w sobie. Domy i kamieniczki, małe i te duże, nie ma pstrokatowatości z naszych ulic. Wszystko jest stonowane, paleta barw jest niedrażniąca oczy. Część i to spora kamieniczek wyłożona jest... płytkami, niektóre z nich ozdobne. Pierwsze wrażenie, to jakby się było w stylowej toalecie ;)
Miejsc i zakątków w Lizbonie jest bez liku trylion. Atrakcji praktycznie co zakątek. Sporo jest jakiś figur większych czy mniejszych, widać nasiąkniętą średniowieczem kulturę i czasy panowania po dalekich wyprawach jakiś tam konkwistadorów czy innych barbarzyńców ;) Są fajne ogrody, zamek, muzea i sam już nie wiem co jeszcze. Widać przede wszystkim ład i jakby to powiedział niemiec - ordnung.
Stylowy porządek, stylową duszę, religijność bez fanatyzmu jak i nowoczesność, która jest bardzo fajnie wkomponowana. Ludność uśmiechnięta i przemiksowana kolorystycznie. Wydaje się, że jednak żyją zdecydowanie innym tokiem i pędem, niż my tutaj, a może to tylko wrażenie?

Pewnego razu (w poniedziałek) wsiadłem do złego autobusu, który miał zajechać na drugi koniec mostu, celem dostania się do Sanktuarium Cristo Rei... jednak ten w którym byłem jechał przez dziwną dzielnicę. Z jednej strony malunki na jakiejś ścianie, po chwili starożytny akwedukt i wręcz małe chatki na zboczach i pagórkach, w które nie wiem jakim cudem kierowca autobusu wjeżdżał. Jakby mieć więcej czasu można zwiedzić praktycznie całą okolicę i na pewno byłoby co oglądać.







No dobra, to tak skrótowo... teraz czas przejść, a właściwie przebiec do biegu :)





Start zaplanowano na 10:30 spod drugiego końca Mostu 25 kwietnia. Dojazd z Lizbony był jedynie pociągiem z racji zamknięcia mostu.
Niestety nie ma depozytów... co bardzo komplikuje sprawę.
Org rozesłał PDF z "final instrukcją" co gdzie i jak. Wcześniej również podał linka do strony, gdzie widniał rozkład dwóch linii pociągu, które kursowały jakoś co 15 minut i dojeżdżały na drugi koniec mostu. Szkoda, że tego rozkładu nie publikują na stronie www, albo przynajmniej nie mają wzmianki o tym, jak to było w latach poprzednich. Zdecydowanie ułatwiłoby to logistykę takim osobom, jak ja.

Psim swędem, jakimś fartem, ale mój hotel położony był obok stacji "Roma-Areeiro", z której odjeżdżał jeden z pociągów na drugi koniec mostu. Była to stacja początkowa :) Szczęście jak cholera, ponieważ miałem okazję wsiąść do pociągu i usiąść, co dla moich zmęczonych nóg było błogosławieństwem :)
Na kolejnej stacji pociąg już był full. Dojazd zajął jakoś 25 minut. Wysiadka i przebrnięcie przez... a raczej z tłumem ludzi zajęło kolejne n minut. Miałem zapas godziny do startu, więc bez stresu przechodziłem z tłumem do wyjścia.

W ogóle dziwne wrażenie i prawie popłoch sprawiałem swoim ubiorem ;) krótkie, letnie spodenki, koszulka na ramiączkach... wszak w prognozach jestem master-obczajaczem ;) na koszulce napis ze stroną klubową bractwa zakończona .pl i chyba ta końcówka najbardziej wprawiała w zdumienie ludzi to czytających ;)
Polaków w Lizbonie jak na lekarstwo, czy raczej jak z Antarktydy, pojedyncze jednostki.

Ludzie poubierani trochę grubo jak na mój gust. Długie leginsy, czy długi rękaw na +18 i słońce... to trochę nie halo, no ale niektórzy z lokalesów czy innych mieli kogoś na mecie, czy starcie, więc im oddawali rzeczy. Fajnie... brak depozytu jest upierdliwy.

Zjadłem rano śniadanie, niezbyt obfite, aby nie obciążać żołądka zbytnio. Na drogę do pociągu wziąłem pół litra wody (nie, nie ognistej ;)), i banana, którego zjadłem połowę godzinę przed. Dojechałem na stację końcową, wypełzłem z tłumem, przeszedłem się w okolice mostu, gdzie była wolna droga w drugą stronę, więc tutaj postanowiłem zrobić rozgrzewkę.

Od tego momentu następuje trauma. Ostatni trening robiłem w środę, było to drobne rozbieganie, potem stadion i 10 serii 400m/200m i po niecałym kilosku truchtu dołożyłem 10x100m/100m szybkich technicznych rytmów, a właściwie przebieżek. Myślałem o 20 seriach 400m jednak nie czułem się zbyt silnie, szczególnie po Maniackiej, więc zluzowałem do 10 serii. To było moje ostatnie bieganie jak się okazało przed niedzielą.
Zacząłem więc rozgrzewkę i poczułem się, jakbym właśnie kończył jakiś ultra po górach ;) nogi miałem zmulone, a raczej zmęczone, jakbym nazywał się Piotr Łobodziński i dopiero co skończyłbym bieg po TowerRun...
Przypomniał mi się maraton w Krakowie, gdzie zrobiłem podobny manewr, jednak wtedy leciałem maraton tydzień po tygodniu i chciałem niejako dojść do siebie i trochę się zregenerować. W tym jednak dniu, czułem się fatalnie.
3 dni bez biegania to zdecydowanie za długo jak dla mnie. Miałem w planie ten krótki sobotni bieg, jednak nie wypalił... wszystko się poprzestawiało. No cóż, musiałem po raz kolejny improwizować ;)

Leciałem więc drogą w odwrotną stronę od startu, jakieś dziewczyny idące z boku krzyczą do mnie "Hey, you are going wrong..." ja się śmieję, bo wiem o tym, jednak krzyczę do nich "is it? are you sure?" ;))) wesoło było. Zatrzymałem się jakoś po pół kilosie zrobić ćwiczenia rozgrzewające, trochę pomasowałem czworogłowe, łydy i truchcik powrotny. Lepiej nie było. Po ponad kilosie wpadłem na pomysł trochę mocniej je ruszyć, więc zrobiłem chyba trzy przyspieszenia. Potem kolejne ćwiczenia, małe rozciąganie, siq i kierowałem się już w strefę startową. Widzę po bokach odgrodzone strefy ludzi z Mini Maratonu, którzy start również mieli z mostu, jednak ich trasa kierowała się od razu do mety i była krótka - 5km?, nie wiem...

Tu kolejny szok. Nie ma stref czasowych... wciskam się w tłum, jednak nie da się przeciskać. Jestem 100m od startu, obok mnie wymieszanie. Na plecach mam mohery, a raczej ludzi młodo urodzonych ;) zerkam na nich i jak widzę grzebiącą kobietę w wieku 70+ przy smartfonie w Endomondo... micha mi się uśmiecha. Są też i młodsi, jednak jakoś tak mało pasuję do ludzi z brzuszkiem. Przeczuwam, że coś tu nie gra...


Wybija 10:30, godzina startu, muza w dalszym ciągu charczy z głośników, nie słychać jakiś ceremonii rodem z Berlina. Coś tam coś tam i start. Po paru sekundach tłum się rusza, po minucie docieram do linii startu, tłum spory. Truchcik niestety dalej trwa, tłum nie przyspiesza, co niektórzy już dyszą ;)))
Pogoda fajna, wręcz za fajna, bo świeci słońce, lekki wiatr, chmur prawie zero akurat. Lecę prawą nitką lewym pasem, po kratach... pod sobą widzę ocean, a raczej rzekę... przechodzą mnie ciary :)
Patrzę na Gremlina - tempo 6:08? jeju, co to? co ci ludzie robili na początku? staram się przedzierać, jest ciężko... obok mnie niektórzy również głośno "szlochają" i słyszę nawet znajome "szajseeeeee" ;) powoli jednak śmiechu mi coraz mniej.

To miało być moje mocne przetarcie, nie miałem się oszczędzać... a tu nie dość, że nogi ołowiano-betonowe, to jeszcze zator i tłok. Z boku widzę grupkę, która się zatrzymuje do selfie... kurna żesz, co ci ludzie robili na początku?? w dodatku takie motywy w tłoku robić? ledwo ich omijam i lecę dalej.
Co chwila rwane tempo, 10m luźniejszego tłumu staram się niejako skakać i wyprzedzać co i gdzie się da. Wiara powoli wymięka i zbiega na prawą stronę, aby biec po asfalcie, co z jednej strony jest pomocne dla takich, jak ja, ale z drugiej... bieg po metalowej kracie nie jest super wygodny.


Pierwszy km mi pika przy tablicy - 4:52, czyli sporo w plecy już na dzień dobry. Potem kolejne wężyki, bo utknięcie chociaż na chwilę za kimś skutkuje tempem 4:30... a nie o takie tempo mi chodzi. Drugi kilos zaczyna się chyba w dół i wychodzi w 4:00. Staram się nie zwalniać, szczególnie, że nie czuję jakiegoś oddechowego dyskomfortu. Nogi nie pracują jak ta lala, jednak nie myślę o tym. Staram się lecieć z luzem, nie żyłować od początku.

Czuję trochę podmuchy wiatru jak i słońce, majtający się w bocznej kieszonce żel i tylko myślę, żeby przy wyjmowaniu nie wyjąć przypadkiem schowanych tam 20e na wszelki wypadek ;) Grunt to dobre myśli ;)
Trasa mega, widoczki mega, nawet obok biegną dwie dziewczyny w krótkich spodenkach. Niestety buraków nie brakuje i przy jednej grupce słyszałem tylko świńskie i chamskie pogwizdywania. Szczerze, ale gdyby nie betonowa barierka, która oddzielała prawą nitkę od lewej nitki, po której oni biegli... miałem ochotę podbiec i zwrócić uwagę, żeby nie napisać dosadniej. Pierwszy raz byłem tak zirytowany zachowaniem "biegaczy". Wiocha a raczej żenua!


Trasa zaczynała prowadzić w dół, do jakiegoś skrętu, trzeci i czwarty kilos wyszedł 3:54 i 3:59, tętno poniżej 160. Kolejny, dobry zbieg na którym postanowiłem trochę odpocząć i wypuścić łydkę wyszedł w 3:49. Tam można było naprawdę pocisnąć, jednak jestem pamiętny maratonu w Lęborku, gdzie jeden pociśnięty zbieg mnie rozłożył pod koniec w postaci kolki po 30km... Tutaj więc postanawiam sobie luźno zbiec, rozluźnić ręce i tak dalej sprawdzić stan moich czwórek. Tragedii nie było, jednak czułem ogólne ich zmęczenie. Jeju, byłem zły i wnerwiony na siebie samego, że dopuściłem do tej przerwy 3 dniowej...

Od piątego kilosa czuję wiatr, który momentami wiał w facjatę dość wyczuwalnie. Przy okazji leci się już po płaskim wzdłuż morza.
Skoro to mi już przeszkadzało, to oznaczało... że już byłem zmęczony i zacząłem zwracać uwagę na takie pieprzoty. Nawrót był na 7.75km. Wcześniej wodopój na 5km, na którym dostałem butelkę... zakręconą ;) odkręciłem, wziąłem małego łyka i resztę oblałem już mocno nagrzane ciało. Trochę poszło na nogi.

Po nawrocie wiatr ustał i prawie w pięć sekund poczułem jak zaczynam się zamieniać w bekon na patelni. Za nawrotem chyba również był wodopój, więc znowu się oblałem. Oblewałem się ogólnie baaardzo sporo, mało pijąc aby nie zawalić sobie płynem żołądka.

Od 7.8km do 17.2km biegło się w lewą stronę mapy, chyba z lekkim wiatrem bo była patelnia.
Do dziesiątego kilosa jakoś się trzymałem, jednak sukcesywnie narastało zmęczenie. Wychodziło... wychodzenie, schodzenie i zachodzenie w nogach. Niestety to nie koniec atrakcji, które mnie zaczynały dotykać. Po 10km po oblaniu... wyschnąłem chyba w 20 sekund. Prażyło bardzo, znaczy się miałem takie wrażenie.
Przypomniała mi się Maniacka sprzed 3 lat, kiedy to też było gorąco po raz pierwszy po zimie i doznałem tam lekkiego szoku. Tu było jeszcze gorzej.

Czułem się jak jaja na patelni z boczkiem, skwierczałem jak frytka w piekarniku. Tempo mocno siadło, leciałem w okolicach 4:14-16
Za wodopojem pomyślałem, że by trzeba było wciągnąć żel energetyczny, jednak totalnie nie miałem ochoty na niego, jak i nie czułem się jakoś specjalnie pusty, aby popić go. Dziwne i niebezpieczne zjawisko, kiedy się chce pić, a nie ma się miejsca.
Po chwili 11km czy 12km pierwsze uczucie małej kolki. Staram się nieco zwolnić, trochę pokręcić ciałem, ramionami, rękoma, oddechy inne - głębsze. Zacząłem kombinować na różne sposoby... jednak nie czułem zbytniej poprawy.
Biegłem w zasadzie na pograniczu małej kolki, próba przyspieszania powodowała narastanie, więc leciałem tym akceptowalnym kolkowo tempem 4:14-18.

W Międzyczasie fajna akcja.
Jakoś 12 i pół kilometr, a ja mijam kenijczyków, którzy są jak połowa mnie. Widać, że z elity... patrzę na garmina, bo aż nie wierzę... ale po chwili dociera do mnie, że oni idą. Byli chyba zającami, no ale co by nie mówić, wyprzedziłem dwóch Kenioli z elity! ;)

Kilometr dalej jakoś przed 14km widzę w oddali samochód, po chwili dwóch czarnych i ta specyficzna sylwetka Mo Faraha.
Jeju, jestem pod wrażeniem jak ten gość biega!
We Frankfurcie przed maratonem rozgrzewałem się obok kenijczyków również i chyba wspominałem jakie wrażenie wtedy na mnie wywarli. Oni nie biegają - oni unoszą się nad ziemią dotykając ziemi chyba wyłącznie palcami.
Mo biegł podobnie, wolnym krokiem, jednak jego susły i lekkość, swobodę i minimum wysiłku widać z bardzo daleka. Na żywo wyglądało to mega!
W linku na górze jest skrót do relacji z imprezy z portugalskiej tiwi, gdzie sporo jest pokazane o czym mówię.

Mo Farah to czarodziej biegowego stylu rodem czarodziei z Harlemu w kosza!
widziałem go może z 5 sekund, a wydaje mi się, jakbym go tam widział i mijał ponad minutę ;)

Wracając na ziemię trochę mi to pomogło, jednak tylko minimalnie. Kolejny punkt z wodą i znow wylewam całą butelkę na siebie. W międzyczasie dostaje również butelkę Powerade`a, z którego biorę mały łyk i wyrzucam. Na bogato obstawiony bieg ;)

17.2km jest drugi nawrót, po którym niestety moja kolka odzywa się tym razem już na poważnie. Tempo mocno siadło, a mi się już kończą różne triki oddechowe, ruchowe, zmiany tempa i chyba wszystko. Powoli uchodzi ze mnie powietrze. O wyniku już przestałem myśleć po 10km, jednak lecąc w tym stanie nie wiem, czy zaraz nie padnę.
Czuję jak jak przesmażona fryta, a raczej zjarany na rożnie kurczak bez skrzydeł. Ból się nasila i czuję się potwornie.

Nie, nie daję rady biec i staję. Robię skłon oddychając ciężko i głęboko. Szybko przypomina mi się jeden z podobnych treningów, gdzie od początku miałem problem z kolką. Wtedy pomogły skłony i krążenia całego tułowia.
Tu robię podobnie, mini przechodzi jednak idę dwa metry i znów strzał. Jeju... czuję się cholernie niefajnie i nie wiem co dalej zrobić. Zejść nie zejdę przecież.
Pika mi na dodatek Gremlin, śmiało utwierdzając i informując mnie, iż minął 18km. Fajnie... :) przy okazji czuję prawie że skurcze w czwórkach, oooo masakra


Postanawiam znowu zrobić parę ćwiczeń... czas chyba wpadł w jakiś wir zagięcia czasoprzestrzeni, bo sekundy lecą jak oszalałe. To bardzo dziwne zjawisko ;))
Rzucam małym fakiem pod nosem i postanawiam biec dalej. Trochę pomogło, jednak po takim przestoju kilkudziesięciu sekundowym wejście ponownie w rytm jest prawie niemożliwe. Najważniejsze jednak to biec, do przodu. Postanawiam i mówię sobie, że się nie poddam do jasnej cholery, bo to przecież tylko i aż półmaraton.
Pierwszy chyba o ile mnie pamięć nie myli, na którym stanąłem z innego powodu, niż szybkie napojenie się. Szok...

Wpatruję się w gremlina... widzę, że za 19ym km mija 1:21 z sekundami. Myślę sobie, że mam 9 minut do tej śmiesznej bariery 1:30 i dwa kilosy i 100m. Postanawiam walczyć o to coś. Próbuję kalkulować jakie tempo powinienem mieć, jednak po chwili staram się po prostu wyłączyć i lecieć ile fabryka w tym momencie pozwala.

19km wyszedł w 4:28 i wiem, że będzie cholernie ciężko. Dociskam jednak śrubę zmuszając się, że to tylko (i aż) dwa kilosy.
4:07 dwudziesty km i lecę już prawie czując się niczym taczka z betonem ;) zapewne wyglądałem podobnie, z tym że byłem lekko spieczonym betonem ;)
4:12 dwudziestypierwszy km i zostaje mi ostatni zakręt i ostatnia prosta.

Wpadam na metę jednak uradowany, czas mija jakoś 1:29:44.
Czuję, że końcówka ostro mnie przemieliła.
Kurcze, jakby nie ten zator na początku i nie ta kolka, to wyszedłby czas... mogę sobie gdybać. Tak samo, co by było, gdyby nie te trzy dni, które powinienem nieco inaczej rozplanować, szczególnie pod kątem chodzenia.

Nie wiem w sumie czemu ta kolka, ale wydaje mi się efektem zmęczenia, trochę nieodpowiedniego i słabego nawodnienia w dni przed, bo mało piłem... a może to te pierwsze poważne słońce dołożyło swoje.

Walczyłem jednak do końca i przynajmniej z tego jestem zadowolony :P

Po biegu medal - przezajefajny, potem siata, gdzie była butelka wody z batonem energetycznym i... kartonikiem mleka ;) w kolejnym stoisku wręczali lody - rożki Algidy :) siadłem sobie na trawce i nieco się wysuszyłem.
Poczekałem na znajomych, potem dopchałem się do stoiska coca-coli, gdzie rozdawali cole, fantę i sprite, no i potem już powrót.


Jazda do hotelu była darmowa, na numer, wśród tłumu innych biegaczy, którzy znowu dziwnie spoglądali na moją koszulkę na ramiączkach ;) pogoda jednak się zmieniała i nadciągały chmury oraz zimny wiatr.


Potem był jeszcze ciąg dalszy małego zwiedzania, obiad w jakiejś dziwnej lokalnej knajpce na mieście wśród lokalesów i regeneracyjny makaron w hotelowej restauracji, która okazała się mega dobra i niezbyt droga.
Kolejny dzień to już totalne zwiedzanie Cristo Rei, Zamku, Elevatorów czy tramwajów. Sporo tego by wymieniać, jednak całe miasto jest warte tego.



z minusów biegowych trzeba jednak niestety wspomnieć o braku depozytów.
Jakby po biegu pogoda się szybciej zmieniła, byłby zonk. Zresztą prysznic czy chęć przebrania jest bardzo na plus po wysiłku, a tak musiałem do hotelu przedzierać się jako mały szkodnik ;)
Trasa jednak jest bardzo miła, a bieg po moście... nieziemski, który na pewno długo zapamiętam.

Impreza również nie jest trywialna logistycznie z uwagi na inny start i metę, a właściwie dojazd na start jedynie pociągiem na który trzeba się dostać.



foteczki mojego autorstwa (+ parę z fejsa organizatora, gdzie widać most i ten tłum...:)) do pooglądania są na mojej Picassie:
tutaj

Oczywiście nie wszystko pstrykałem, bo tam na dobrą sprawę można niczym japoński turysta chodzić i ciągle robić zdjęcia wszystkiego dookoła ;)


Pewnie o paru rzeczach zapomniałem wspomnieć, jednak i tak chyba aż nadto się rozpisałem... ups, aż się ściemniło ;)


z tym marnym jak dla mnie czasem ;) zająłem ciekawe 539 miejsce na 10546 ludzi
byłem piąty z Polaków wśród jakoś 51 rodaków




Aloha
pl


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


michu77 (2015-03-31,09:03): fajnie się czyta... ale podzieliłem tą przyjemność na 2 części. Ja 5 lat temu też miałem wczesny lot poranny z Lizbony, więc nocowałem na lotnisku...
snipster (2015-03-31,09:22): Michu, no trochę mnie poniosło z klawiaturą, ale jak zacząłem to nie chciałem już tego dzielić, bo wszystko jest jakoś tak z sobą powiązane ;) odnośnie połączeń lotniczych to też temat rzeka... ale czasem warto kombinować, bo z cenami z innych lotnisk można fajnie trafić, nie zawsze jednak godzina jest odpowiednia
Emi (2015-03-31,10:17): hehe jesteś lepszy od przewodnika;) zachowam opis na jakiś wypad do Lizbony, bo jeszcze mnie tam nie było:) No i fajne foty...nareszcie masz z kim jeździć;)
snipster (2015-03-31,10:21): Emi, nie do końca tak jest :P
Truskawa (2015-03-31,15:07): A Ty przewodnik piszesz szaleńcu?? Musiała Cie ta Lizbona skubnąć, że tak dokładnie ją opisujesz. :)
snipster (2015-03-31,15:15): Iza, no fakt... trochę zaszalałem ;) miasto bardzo mi się spodobało, ale i sporo mnie wymęczyło ;)
paulo (2015-03-31,15:29): Jesteś Mistrzem :) Musisz jednak chyba częściej zaglądać do knajpek :)
snipster (2015-03-31,15:38): Paulo... z knajpą to już nie pisałem, ale motyw był komiczny ;))) w jednej knajpce lokales mówi, że mają danie dnia "takie i takie i takie", ja go zrozumiałem, że to coś z rybą (fish) i serem (cheese)... dostałem, uwaga: fasolkę w jakimś sosie, z kawałkami boczku i osobno ryż :))))
Joseph (2015-03-31,15:50): Kurier podpowiedział, że jest nowy wpis Snipstera. No nic, trza wejść, przeczytać i skomentować. No, ale na taaaaaką epistołę to ja muszę mieć czas, czas, czas. Także eee, tego: "Wieczorem Panie Janie kochany ... wieczorem będzie czas pogadać sobie o starych Polakach". Albo jutro, jutro ;)
snipster (2015-03-31,16:03): Joseph, wieczorem wieczorem wieczorem... ;))) teraz nie wiem, nie znam się, zarobiony jestem ;)
Joseph (2015-04-02,10:02): No dobra przeczytał, podrapał się w głowę i przeczytał jeszcze raz: Snipi, Ty tam mogłeś wykręcić naprawdę niezły czas. Mimo betonowych butów i jajek na bekonie. Taką mam koncepcję :) I Ty chyba też to czujesz...
snipster (2015-04-02,10:31): Dżoseff, mogło i nie mogło, patrząc PO wszystkim... to raczej nie mogło, zmęczenie ogólne objawia się właśnie w postaci kolki, mimo iż początek był w miarę z zapasem (takie miałem wrażenie). Potem jednak nałożyło się za dużo rzeczy, upał, nogi, kolka i zacząłem się rozlatywać jak gruchot ;) wytrzymałość padła ;) Poza tym wychodzę, tak mi się wydaje, dopiero z okresu przemęczenia, więc jeszcze trochę mi zajmie wygrzebanie się z niemocy. Wyjazd jednak bardzo fajny i mile go wspominam, sam bieg również, mimo problemów :)
Joseph (2015-04-02,10:58): No tak, właściwie to jest ogólna tendencja: "Kolka, wątroba, śledziona, noga" ;) A zdjęcia z Lizbony - re we la cja :) Im więcej śniegu za oknem, tym bardziej mi się podobają ;) wbiły mnie w fotel - wprost proporcjonalnie do ilości śniegu za oknem
Joseph (2015-04-02,11:02): Nie zauważyłem, że się powtórzyłem - nie szkodzi, lepszy efekt dramatyczny ;)
snipster (2015-04-02,11:04): hehe :)
snipster (2015-04-02,11:04): no niestety pogoda oknem trochę rozkłada plany i przyjemności z tym związane, więc zostają wspominki z lepsiejsziowatych klimatów ;)
żiżi (2015-04-05,21:16): Książkę wreszcie jakąś napisz!:))
snipster (2015-04-06,07:46): tak, wiem... zbytnio się rozpisałem ;)
jann (2015-04-08,08:09): Ale się rozpisałeś, Lizbona piękna i z klimatem, wynik niezły tym bardziej. że u nas ciągle zima a tam inny świat. Marzy mi się ten most Vasco da Gama, widziałem go z samolotu, to musi być niezły odlot, Gratulacje i pozdrowienia!!
snipster (2015-04-08,09:26): Dzięki Jannku! ;)
sobieslaw (2015-04-14,22:27): Super relacja... i super medal... :)
snipster (2015-04-16,09:08): Dzięki :)







 Ostatnio zalogowani
BOP55
17:42
Admin
17:33
INVEST
16:56
kostekmar
16:56
japol
16:54
Citos
16:00
flatlander
15:59
gtriderxc
14:57
edgar24
14:41
kirc
14:37
waldekstepien@wp.pl
14:28
stanlej
14:18
czewis3
14:05
PRE
14:00
1223
13:44
kolor70
13:36
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |