Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 576 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Bieganie z niewidomymi
Autor: Janek Goleń
Data : 2003-02-08

Moje bieganie z niewidomymi i niedowidzącymi zawodnikami zaczęło się ponad rok temu. Na jednym z wolskich biegów Przemek Cieślak zbierał chętnych do poprowadzenia niewidomych biegaczy w warszawskim Biegu Niepodległości (11.11.2001). Zgłosiłem się, lecz na samym biegu okazało się, że chętnych do prowadzenia jest więcej niż wzrokowców (czyli zawodników niewidomych lub niedowidzących) mających wziąć udział w wyścigu, więc nie byłem potrzebny. W międzyczasie na Forum Biegania.pl w wątku bodajże „Załoga Edka” Janusz Dąbrowiecki przybliżał biegaczom-internautom tę problematykę, choć przyznam, że wtedy niezbyt uważnie ten wątek śledziłem.

Na pierwszym z jesienno-zimowej serii biegów w Lesie Kabackim w ramach Tryptyku Ursynowskiego 2001 zagadnął mnie Ziutek Woźniak, czy nie chciałbym wziąć udziału w akcji prowadzenia wzrokowców. Oczywiście zgodziłem się a akcja w ramach całego tryptyku, dzięki przewodnictwu Janusza i udziałowi kilkunastu biegaczy wypadła bardzo widowiskowo. Zasuwaliśmy po ośnieżonym i oblodzonym Lesie Kabackim w trzyosobowych zespołach - prowadzący, prowadzony (obaj połączeni paskiem o długości ok. 70 cm) oraz poprzedzający ich jeszcze jeden biegacz badający trasę i proszący o ostrożność przechodniów. Wszyscy udekorowani jaskrawożółtymi koszulkami lub odblaskowymi szelkami, z mrugającą lampką. Z perspektywy czasu myślę, że więcej w tym było manifestacji uświadamiającej innym biegaczom obecność wśród nas zawodników z uszkodzeniem wzroku niż rzeczywistej potrzeby. Tryptyk się skończył, akcja razem z nim, grupa się rozsypała. Zostali biegacze niewidomi i niedowidzący, szczególnie ci pierwsi z rozbudzonymi nadziejami na uczestnictwo w imprezach biegowych i zostawieni sami sobie. Zostały im namiary telefoniczne na przewodników, dzięki którym mogli w znacznie ograniczonym wymiarze kontynuować udział w imprezach.

Byłem jednym z tych doraźnych przewodników, którego numer telefonu odnotowany był w dyktafonie (pełniącym rolę notatnika) Grzegorza Powałki, jednego z dwóch całkowicie niewidomych uczestników tryptykowych biegów. Grzesiek miał około czterdziestki, wówczas był nieco zaokrąglony i dziesięciokilometrowy dystans przebiegał w czasie około 55 minut, czyli dość wolno. Jako młody człowiek biegał na bieżni na krótkich i średnich dystansach, także z przewodnikami, a potem miał kilkunastoletnią przerwę. Zarabia na życie jako masażysta. Bieganie, tym razem na długich dystansach, wznowił mniej więcej rok przed naszym spotkaniem na tryptyku. Po zakończeniu tego cyklu biegów postanowiliśmy kontynuować współpracę, poza uczestnictwem w imprezach umawialiśmy się też na wspólne treningi.

Tak atrakcyjne dla widzących zawodników leśne przebieżki dla niewidomych były trochę uciążliwe. Największym problemem były wystające z ziemi na ścieżkach korzenie, na których często się potykali. Aby temu zapobiec musieli wysoko podnosić nogi, co odbijało się na tempie biegu. Prowadzący i przewodnik biegną obok siebie, więc nie można poruszać się po zbyt wąskich ścieżkach, w miarę możliwości należało też unikać terenów niezbyt równych i tras bardzo krętych. Niewidomi najlepiej czuli się na równym asfalcie, lecz ten ze względu na ruch samochodowy zazwyczaj nie wchodził w grę. Pozostawała bieżnia stadionu. Zdecydowaliśmy się na niezbyt oddalony od mojego domu ogólnodostępny stadion przy Wojskowej Akademii Technicznej z bieżnią o ziemnej nawierzchni. Trochę nudno zasuwało się tam np. 8 km (czyli 20 okrążeń) albo 12 km (30 okrążeń), ale Grześkowi biegło się tam wyraźnie lepiej niż po lesie. Rozluźniał się, nie musiał wysoko podnosić nóg, zyskiwało na tym tempo treningu. Czasem robiliśmy kilkakrotnie krótkie odcinki (jedna lub dwie pętle) w znacznie mocniejszym tempie. We wspólnym biegu ważne jest, żeby utrzymywać stały kontakt słowny z prowadzonym wspomagany od czasu do czasu niezbyt agresywnym napięciem paska. Niedopuszczalne jest ciągnięcie na napiętym pasku prowadzonego, na zawodach grozi za to dyskwalifikacja. Prowadzonego należy z wyprzedzeniem informować o zakrętach, czy są one ostre czy łagodne, jaki jest rodzaj podłoża i czy np. z powodu nierównej nawierzchni nie trzeba wyżej podnosić nóg. Trzeba też upewniać się co jakiś czas czy tempo odpowiada obydwu biegnącym. Na zawodach dobrze jest też informować o pozycji i szybkości rywali, szczególnie tych wyprzedzanych. Czasami takie informacje potrafią nieźle zdopingować. No i na finiszu trzeba w miarę dokładnie głośno odliczać odległość do mety, nie zapominając o odpowiednio wczesnym wyhamowaniu prowadzonego. Nieraz już doszło do zderzenia z sędziami i kibicami na mecie, bo nie zawsze wszyscy wiedzą, że mają do czynienia z ostro finiszującym niewidomym zawodnikiem.

Następnym cyklem w Lesie Kabackim było Grand Prix Ursynowa, tam też we dwóch biegaliśmy. Na początku marca w Wiązownie rozgrywany jest półmaraton. Tam z kolei w zeszłym roku po raz pierwszy biegłem z innym niewidomym zawodnikiem, Ryszardem Sawą. Ryszard, mimo że znacznie starszy od Grześka, był całkiem sprawnym biegaczem, myślę że wtedy szybszym ode mnie. Ale w Wiązownie okazało się, że biegnie niezbyt równo. Potrafi nagle wyraźnie zwiększyć tempo, po jakimś czasie zwolnić, potem znów przygazować. O ile z Grześkiem jakoś się dogadywaliśmy co do tempa biegu, tzn. dostosowywaliśmy szybkość do jego możliwości i raczej biegaliśmy równo, to z Ryśkiem trudniej było się porozumieć, nie znosił sprzeciwu. Jak tylko mu powiedziałem o jakimś jego znajomym w pobliżu, to ambicja się odzywała i rwaliśmy ostro do przodu. Po kilkunastu minutach nas zatykało, a wyprzedzony niedawno „przeciwnik” spokojnie nas zostawiał w tyle. Doszło do tego że w końcówce będąc ledwo ciepły nawet mu nie mówiłem o biegaczach przed nami, żeby nie spowodować kolejnego zrywu. Dał mi Rysiek wtedy popalić, mieliśmy czas 1:48:02, choć myślę, że byłby lepszy, gdybyśmy biegli równym tempem. Tego dnia w Wiązownie przewodnikiem Grześka był Jacek Popko.

Wiosna i lato 2002 upłynęły mi pod znakiem biegania z niewidomymi. Byłem przewodnikiem Grześka na imprezach biegowych nie tylko na Kabatach, lecz również m.in. w Łapach (5 km), Bukowej (półmaraton), Ożarowie Mazowieckim (10 km) i Radzyminie (półmaraton). Ryszarda z kolei poprowadziłem na maratonie w Szczytnie, złamaliśmy tam cztery godziny. Jeździliśmy też wspólnie na imprezy, których organizatorzy zapewnili przewodników, biegnących lub na rowerach: do Stoczka Łukowskiego (9 km), Hajnówki (wspaniały półmaraton) i Kodnia (15 km). Poznałem przy okazji resztę ekipy klubu Cross Warszawa, zrzeszającego biegaczy niedowidzących i niewidomych. Janka Michalika już znałem, bo biegliśmy razem w drugim biegu Tryptyku Ursynowskiego, ale on nie wybierał się na zbyt dalekie wyprawy. Ale inni niedowidzący biegacze robili to dość regularnie: Piotrek Jankowski, Wiesiek Miech, Sławek Jeżowski, Małgosia Cieśluk. Jako przewodnik biegał też weteran maratońskich tras, dziś już siedemdziesięcioletni Zygmunt Grzelak. Czasem spotykaliśmy też na imprezach niedowidzących biegaczy z innych ośro

dków, głównie krakowskiego. Jako przewodnicy niewidomych korzystaliśmy ze znacznych zniżek komunikacyjnych, Cross refundował nam też inne wydatki związane z wyjazdowymi imprezami. Jeździli też crossowcy beze mnie, m.in. do Ostrołęki, Małkini, Ciechanowa, Zamościa i wreszcie na maraton berliński. Na ten ostatni też się z nimi wybierałem, ale w końcu nie pojechałem z powodów rodzinnych.

Wiosna i lato 2002 były też dość intensywne treningowo. Poza stadionem przy WAT biegaliśmy z Grzegorzem i Ryszardem na osiedlowym boisku koło mojego domu na Jelonkach, ale tam bieżnia poprzecinana była trochę korzeniami drzew i nierówno zarośnięta trawą. Wypuszczaliśmy się też na dalekie wyprawy po Puszczy Kampinoskiej, wyruszając zwykle z Lasek lub Sierakowa i biegając w okolicach Pociechy, Palmir, Ćwikowej Góry, Zaborowa, Truskawia i Wierszy. Rajdy te kilkakrotnie przekroczyły dystans 25 km, raz pobłądziliśmy trochę z Ryszardem i nabiegaliśmy dobrze ponad 30. Leśna asfaltowa szosa długości około 6 km pomiędzy wsią Palmiry a cmentarzem o tej samej nazwie (na którym odwiedzaliśmy grób Janusza Kusocińskiego) była ulubionym odcinkiem moich towarzyszy. Ruch samochodowy był tam śladowy (jakiś jeden samochód na pół godziny) a w upalne dni w cieniu drzew było całkiem przyjemnie. Na mniej więcej trzykilometrowym odcinku szosa biegła prosto jak w pysk strzelił, można było na niej kolegów „spuścić ze smyczy”, tzn. zrezygnować z łączącego nas paska. Mieliśmy wtedy swobodę poruszania rękami i mogliśmy biec swoim tempem. Robiliśmy tam „pięciominutówki” – zasuwanie na maksa przez pięć minut (1200-1300 m), potem ze trzy minuty truchtu i jeszcze raz ostro przez pięć minut, znowu trzy truchtu itd. Od czasu do czasu trzeba było tylko ostrzec ich przed zbliżaniem się do któregoś z poboczy lub nadjeżdżającym, widocznym z daleka samochodem. Dla nielicznych świadków tego naszego treningu niczym nie różnili się wtedy od pełnosprawnych biegaczy.

A to jest dla nich ważna sprawa. Nie lubią rzucać się w oczy ze swoim kalectwem. Nieraz zagadywały nas dzieciaki: „Dlaczego biegacie połączeni linką?” Nigdy wprost nie odpowiadali, kombinowali: ”Jestem więźniem a to mój strażnik, pilnuje żebym nie uciekł!”, „On biega szybciej i żeby nadążyć muszę go trzymać na sznurku!” albo „Sami się domyślcie!”. Podobno w Berlinie kiedy Piotrek Jankowski prowadził Grześka (często się zdarza, że z braku dobrze widzących przewodników niedowidzący biegacz prowadzi niewidomego) uznano ich po prostu za gejów...

W końcówce sezonu nasze drogi się porozchodziły, oni wyjeżdżali na dłużej w Polskę a ja z powodów rodzinnych i zawodowych nie bardzo mogłem. Trenowałem tylko z Grześkiem głównie w wolskich parkach, bo w te okolice przeprowadziłem się w październiku. Teraz biegamy we dwóch przynajmniej raz w tygodniu, akumulując kilometry przed zbliżającym się sezonem. Czasem wstępujemy na ogólnodostępną malutką siłownię pod chmurką w Parku Szymańskiego.

Jako przewodników nie poprzestających na jednym czy dwóch biegach można wymienić: Jacka Popko, Marka Publicewicza, Przemka Cieślaka, Janusza Dąbrowieckiego, Dorotę Smarkalę, Stanisława Spólnika, Andrzeja Starzyńskiego. Dołączają też nowi, m.in. Adam Klein i Paweł Kostrzębski. W przeszłości prowadzeniem niewidomych i niedowidzących biegaczy zajmował się przede wszystkim Edek Bienias (od jego imienia pochodzi „Załoga Edka”), także Wojtek Wysocki, Stanisław Osiński, Andrzej Karlak i wielu innych. Jeżeli kogoś nie wymieniłem to przepraszam, nie znam przecież całej historii polskiego biegania niewidomych i niedowidzących. Sprostujcie to, jeśli możecie, w komentarzach do tekstu.

Warto tu przypomnieć najbardziej znaną postać tego światka, Waldka Kikolskiego. Był biegaczem długodystansowym osiągającym znakomite rezultaty, ale w pewnym momencie zaczął tracić wzrok. Nie była to zupełna ślepota lecz istotne pogorszenie się widzenia. Zaczął być wtedy klasyfikowany w kategoriach specjalnych i plasował się w nich w światowej czołówce. Ukoronowaniem jego sportowej kariery było zwycięstwo w maratonie na paraolimpiadzie w Sydney. Niedługo mógł się z niego cieszyć – ze dwa lata temu wracając z zawodów we Włoszech zginął w Tatrach w wypadku samochodowym. Ku jego pamięci organizowane są w jego rodzinnym mieście Łapy pod Białymstokiem zawody, na których ma ambicję zjawić się cały polski światek biegaczy niewidomych i niedowidzących. W ten sposób mogą oni uczcić pamięć swojego przedstawiciela, który sięgnął po paraolimpijskie złoto.

Pionierem biegania niewidomych był w Polsce Ryszard Sawa. Początki nie były łatwe. Brak wzroku nie był jedynym ograniczeniem. Z tego co mi Rysiek opowiadał o swoich szkolnych latach w Laskach, to ówczesny dyrektor szkoły dla dzieci niewidomych wręcz tępił próby uprawiania joggingu. W przypadku Ryśka bezskutecznie. Trenował po kryjomu na trzystumetrowej alejce wiodącej do ośrodka nocą, prawdę powiedziawszy brak światła mu nie przeszkadzał. Znacznie później udało mu się wzorem państw cywilizowanych uprawiać jogging z przewodnikiem, ale udział w biegowych zawodach też nie był łatwy. Nikt z organizatorów nie chciał brać odpowiedzialności za ewentualny wypadek. Próby biegania wśród niewidomych uważano za fanaberię. Ale ci się nie poddawali. Rysiek namawiał do biegania kolejnych wzrokowców, jednym z pierwszych był Piotrek Jankowski. Obaj aby wziąć udział w warszawskim Maratonie Pokoju musieli zataić swoje uszkodzenie wzroku. Nie było oczywiście mowy o jakichś specjalnych dla nich klasyfikacjach. Sytuacja poprawiła się dopiero po jakimś czasie. Uznano wózkarzy na imprezach biegowych, wypadało też uznać biegaczy niewidomych i niedowidzących.

Nie zapominajmy, że dla całkowicie niewidomych biegaczy nie ma innej możliwości biegania niż z przewodnikiem. Ażeby mogli oni uzyskać i utrzymać jaką taką formę powinni biegać przynajmniej trzy razy w tygodniu i to w towarzystwie kogoś przynajmniej równego z nimi pod względem możliwości szybkościowych. Mimo, że całkiem niewidomych biegaczy długodystansowych mamy w Polsce teraz tylko dwóch, nie zawsze udaje się im znaleźć towarzysza biegu. Nie można też wymagać, żeby wielokrotni przewodnicy byli osiągalni na każde zawołanie. Mają oni przecież także swoje pozabiegowe życie, a i w bieganiu też chcą mieć trochę swobody. Mają plany treningowe czasami bardziej złożone niż jednostajny bieg. A w imprezach też chcieliby móc częściej zmierzyć się z granicą swoich możliwości i zawalczyć o kolejną życiówkę. Z tego co sobie notowałem wynika, że w 2002 r. bieganie z niewidomymi stanowiło prawie 40% mojego biegania w ogóle. Można to ciągnąć jakiś czas, ale w pewnym momencie można poczuć się trochę uwiązanym. Nietrudno wtedy o zniechęcenie, jakąś wymówkę i ucięcie tej działalności.

Najsensowniejszym rozwiązaniem wydaje mi się nawiązywanie przez biegaczy niewidomych prywatnych kontaktów, możliwie licznych, z pełnosprawnymi joggerami, potencjalnymi przewodnikami. W wielu z nas tkwi potrzeba pomagania ludziom tej pomocy potrzebującym. Umiejętne i taktowne z

wracanie się o taką pomoc i unikanie sytuacji konfliktowych często owocuje nawiązaniem kontaktu i pozyskaniem nowych przewodników dla biegaczy niewidomych. Ale żeby nie byli oni zbyt obciążeni musi ich być wielu. Jeżeli starty i treningi z niewidomymi stanowić będą nie więcej niż 10% biegowej aktywności przewodnika, to nie będzie on traktował tego jako pewnej jednak uciążliwości. Aby jednak tak było na jednego niewidomego biegacza powinno przypadać jakichś dziesięciu przewodników, czyli w obecnej sytuacji powinno być ich w sumie około 20. A jest kilku, do policzenia na palcach jednej ręki. Tak się składa, że obydwaj aktywni obecnie niewidomi biegacze długodystansowi mieszkają w Warszawie i okolicy. Dlatego niniejszym apeluję do mieszkających w tym samym regionie joggerów o zgłoszenie chęci uczestniczenia we wspólnym bieganiu z niewidomymi. Są też biegacze niedowidzący o bardzo poważnym uszkodzeniu wzroku, im też przydałby się przewodnik od czasu do czasu. Jeśli mający chęć pomóc nie lubią rozgłosu, nie muszą tego robić publicznie. Wystarczy telefon do jednego z dwóch głównych zainteresowanych:

Grzegorz Powałka (0 22) 6253450, 0 503012712
Ryszard Sawa (0 22) 7582367, 0 692423242



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
keemun
19:06
Justyna
18:49
tete
18:44
Deja vu
18:36
kruszyna
18:32
pbest
17:51
jacek w±sik
17:51
Stonechip
17:41
puchaczszary
17:27
a.luc
17:07
rezerwa
17:01
42.195
16:55
biegacz54
16:29
batoni
16:19
Piotr Czesław
16:14
Darmon
16:03
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |