redakcja | kontakt | prenumerata | reklama | Jestes niezalogowany  |  ZALOGUJ  

AKTUALNOSCI
ARTYKUŁY
BLOGI
ENCYKLOPEDIA
FORUM
GALERIA
KALENDARZ
KONKURSY
LINKI
RANKING
SYLWETKI
WYNIKI
ZDJĘCIA


To miała być bardzo krótka historia. Nawet nie historia, tylko zwykły fotoreportaż. Podróżując po Szkocji liczyłem na to, że uda mi się „ustrzelić” aparatem jeden z najciekawszych – wywodzących się właśnie ze Szkocji – gatunków… krów. Tzw. szkocka rasa wyżynna, czyli popularny Highlander to wdzięczny temat do fotografii a zwierzęta tej rasy charakteryzują się niezwykła, przyciągającą urodą. Niestety nie udało się – żadne ze spotkań z tymi sympatycznymi zwierzakami w Szkocji nie przyniosło mi sukcesu. Tym większe było moje zdziwienie gdy spotkałem je… w Polsce.

Dla sympatyków tej rasy bydła – bo Highlandery to nic innego jak po prostu jedna z wielu ras krów – pewnie żadną tajemnicą jest fakt, że spotkać je można u wielu hodowców także w naszym kraju. Rogacizna ta choć przyzwyczajona do bardziej surowych warunków jakoś sobie w Polsce daje radę. Pamiętać jednak trzeba, że to zdecydowanie rasa zimnolubna – występująca głównie na północy Szkocji, w regionie Highland. I stąd też jej nazwa.


Krowy tej rasy charakteryzują się grubą warstwą tłuszczu oraz piękną, kudłatą sierścią. Kto choć raz spojrzy w ich piękne oczy przysłaniane przez fantazyjne grzywki, ten zakocha się w nich od pierwszego spojrzenia. Także ich mięso – bo mimo wszystko jest to rasa mięsna a nie mleczna – charakteryzuje się wysokimi walorami: zarówno smakiem, niską zawartością cholesterolu oraz marginalną ilością tłuszczu. Dlatego osiąga bardzo wysokie ceny, powyżej 100 złotych za kilogram. Z pewnością na cenę wpływa także fakt, że ubój tej rasy następuje dopiero po 2-3 latach, a więc o kilka/kilkanaście miesięcy później niż ras tradycyjnie hodowanych w Polsce. Fakt ten wpływa jednak także na wspomniane walory smakowe!

Zwierzęta są przesympatyczne. W stadach panuje hierarchia – dominuje główny samiec oraz samica. Co ciekawe w odróżnieniu od znanych nam krów rasy Holsztyno-Fryzyjskiego (popularne łaciate) Highlandery są na co dzień bardzo samodzielne. Wystarczy kilka hektarów łąk, a zwierzęta radzą sobie doskonale – nie potrzebują obór gdyż zdają się niewrażliwe na warunki atmosferyczne. W naszym klimacie bardziej dokuczają im upały niż mrozy – w lato więc poszukują kawałka cienia, najchętniej chowają się w podcieniach lasów… jak żubry. Także podczas wycielenia się krowa jest samodzielna. Po prostu oddziela się od stada i po pewnym czasie wraca wraz z młodym cielakiem.

Jak napisałem na wstępie tego artykułu, moja przygoda miała być wyłącznie sesją fotograficzną. Jednak za sprawą Pana Waldemara, właściciela liczącego 30 sztuk stada, zamieniła się niemal w historyczną opowieść. Rolnik z Kuźnicy koło Radomska mieszka na tych terenach „od pradziada”. I jak to bywa w przypadku ludzi „krew z krwi i kość z kości” danego regionu – umie on opowiadać historie. Piękne, straszne, czasem okrutne.

Jego dziad został zabrany do służby w carskiej Rosji, do wojska. W tamtych czasach szło się „do armii” na kilkadziesiąt lat, a o poborze decydowało bądź losowanie bądź wykupne. Mówiło się, że pobór to droga w jedną stronę, na śmierć. Nie inaczej było w Nadwiślańskim Kraju za panowania caratu – w armii rosyjskiej nie było problemu z narodowościami i służyli w niej obywatele dziesiątków podbitych ziem. Zwykle siłą do niej wcieleni właśnie poprzez przymusowy pobór na… 15 lat. Zmienne koleje losu sprawiły jednak, że dziad naszego bohatera trafił w końcu jako jeniec do prac w przedwojennych Niemiec, gdzie kończył naukę oporządzania koni – tak ważną na ówczesnej wsi.

Dziad do wyzwolonej spod zaborczego buta Polski przywiózł z wędrówki po świecie szacunek dla pracy i drugiego człowieka. Oraz doświadczenie, że o byciu złym lub dobrym człowiekiem decyduje nie narodowość, lecz sam człowiek. Ta wiedza bardzo szybko przydała się w rodzinnej wsi, gdyż sąsiadowała ona z gospodarstwami Olędrów – wioską pierwotnie niemieckich i holenderskich osadników, przybyłych na nasze ziemie wiek wcześniej i osiadłych głównie na terenach podmokłych: nad bagnami i wielkimi rzekami. Ich specjalizacją było przekształcanie tak nieurodzajnych terenów w miejsca sprzyjające rolnictwu.

Polacy i Niemcy sąsiadowali ze sobą w rejonie Radomska aż do końca II wojny światowej. Wtedy to potomkowie olędrów w obawie przed zbliżającym się ze wschodu frontem zostali przymusowo przesiedleni przez władze III Rzeszy na zachód. Wsie opustoszały i dziś zostały po nich jedynie gruzowiska, fundamenty domów oraz znikające cmentarze.

Zanim jednak opustoszały do końca – doszło do tragedii. Dwóch młodych Polaków znalazło w 1944 roku pistolet i zastrzeliło z niego niemieckiego mieszkańca. Jak podają ustne przekazy byli to zaledwie 15-latkowie. Kara na Polską wieś spadła natychmiast – w myśl okupacyjnego prawa za śmierć Niemca miało być każdorazowo rozstrzeliwanych dziesięciu Polaków. Gestapo przyszło do wsi i wyciągnęło mężczyzn z chat. Wywieziono ich do pobliskiego lasu, rozstrzelano i zakopano w zamaskowanym mchem grobie. Łącznie zabito 17 osób, co dla wioski liczącej zaledwie kilkanaście gospodarstw było traumą trwającą przez wiele lat.

Dziejową sprawiedliwość bardzo szybko „wymierzyli” idący ze wschodu Rosjanie. W styczniu 1945 roku po przełamaniu frontu na wiślanych przyczółkach sandomierskim i magnuszewskim radziecka nawała pancerna posuwała się w szalonym tempie na zachód, ku Odrze. Cofały się przed nią liczne grupy rozbitych i zdezorganizowanych dywizji Wermachtu. Jedna z takich wyrywających się okrążenia zmechanizowanych grup zapadła w radomszczańskie bagna właśnie koło Kuźni, niedaleko domu Pana Waldemara. Trwające roztopy spowodowały, że dziesiątki czołgów i transporterów opancerzonych utknęło próbując przekroczyć stawy i rozlewiska zbudowane kilkadziesiąt lat wcześniej przez własnych rodaków.

Rosjanie rozstawili na pobliskich wyniesieniach w długiej linii słynne czołgi T-34/85. Nawała czołgowa prowadzona na wprost błyskawicznie zmiotła uwięzione w błotach niemieckie zgrupowanie – wraz z pozostałościami niemieckich wsi. Jeszcze do niedawna żyli mieszkańcy którzy opowiadali jak ładowali trupy żołnierzy Wermachtu na sterty, by następnie pogrzebać je na pobliskim wzgórzu.

Pan Waldemar hoduje swoje stado z serca. Nie z pieniądza. Jest dzięki nim szczęśliwy i jak sam mówi – zawdzięcza tym pięknym zwierzętom wyjście z choroby depresyjnej. Kocha swoje zwierzęta tak jak tylko rolnik je kochać potrafi. Gdy spojrzycie w te oczy, choćby w fotografii, to poczujecie to, co i ja poczułem.

Zwierzęta chowane na wolności, z dala od klatek i hal są zupełnie innymi zwierzętami niż ich przemysłowo hodowani krewniacy. Są naszymi – ludzkimi – braćmi. W uczuciach i w życiu. Wystarczy odezwać się do nich, spędzić z nimi chwilę, poczochrać te cudowne rude grzywy i spojrzeć w ich oczy. Ja się zakochałem.

Czas chyba napisać czemu czytacie ten tekst? Czemu materiał historyczno-przyrodniczy znalazł się na portalu biegowym? Otóż Pan Waldemar jest maratończykiem. Przebiegł trzy maratony - w tym w 2013 roku Maraton Warszawski. Jak to się mówi: swój swojego zawsze spotka!

Gdybyście chcieli sobie kupić highlandera – byczka lub jałówkę – bez większych problemów znajdziecie oferty na serwisach ogłoszeniowych. Wiem, że to szalone, ale warto :-) Dajcie znać jak idzie Wam hodowla!

Więcej zdjęć znajdziecie na stronie 40latidopiachu.pl



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



Serwis internetowy EUROCALENDAR.INFO
post@eurocalendar.info, tel.kom.: 0512362174
Zalecana rozdzielczosc: 1024x768